Trzeci sezon "Banshee" to nieustająca walka szeryfa z demonami przeszłości. Nie chodzi o to, że poprzednie dwie serie nie były związane z wydarzeniami sprzed dotarciem Hooda do Banshee. Wprost przeciwnie. Fabuła tego serialu głównie skupia się na próbie radzenia sobie z przeszłością, na zemście za dawne krzywdy i przywróceniu porządku sprzed lat w czasach teraźniejszych. Trzeba jednak zauważyć, że aktualnie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że tajemniczy skazaniec powinien zabrać dupę w troki i zmykać, gdzie pieprz rośnie. (Uwaga, spoilery!)
Ucieczka Hooda z małej miejscowości, w której rządzi przestępczość, wydaje się być najbardziej rozsądnym krokiem.
Cały problem polega chyba jednak na tym, że Lucas do roztropnych i racjonalnych facetów nie należy i tam gdzie są kłopoty, tam i on się pojawi.
Ostatni odcinek trzeciego sezonu miał być dla niego sprawdzianem. Wydawało się, że on sam doszedł do wniosku, że czas opuścić Banshee i że nikt tak naprawdę nie chce, aby dłużej tam został. Zdemaskowany przez kobietę, Shioban, do której poczuł coś prawdziwego, pierwszy raz od wielu lat, Lucas poczuł się zrezygnowany. Wszystkie sprawy z przeszłości oraz te związane z przyjęciem nieswojego imienia i nazwiska zaczęły się piętrzyć i, co tu dużo mówić, Lucas Hood naprawdę otworzył puszkę Pandory.
Niestety, jego mocne postanowienie ucieczki już po chwili, kiedy obiecuje Jobowi załatwić sprawę do wieczora, zaczyna brać w łeb.
Nagle okazuje się, że jego córka, Deva, chce żeby został, podobnie jak Carrie, która, co prawda podkreśla, że nie chce być samolubna, ale tak naprawdę potrzebuje kompana. Związek Hooda z Carrie to chyba jedyna rzecz w tym serialu, która potrafi zirytować. Komiksowe walki postaci nie odrzucają mnie wcale, ale kiedy w grę wchodzi Carrie Hopewell człowiek potrafi stracić nerwy. Jej niezdecydowanie i bycie skoncentrowaną na samej sobie, granie wiecznej ofiary przypomina mi - choć to dwa różne światy - postać Claire Underwood. Ale zachowanie tych dwóch kobiet to sprawa na osobny artykuł, pt. "Najbardziej irytujące kobiety małego ekranu". Carrie i Claire na pewno znalazłyby się w czołówce.
Ostatni odcinek "Banshee" kończy się najazdem Czerwonych Kości na siedzibę szeryfa. Indianie chcą zemścić się za utratę swoich braci. Wygląda na to, że ich pojawienie się zniszczy plany Hooda, który przecież już powinien być w samochodzie z Jobem i pokonywać kolejne kilometry daleko stąd. Aż się prosi, żeby Hood skorzystał z okazji, że Shioban nie zamierza go wydać i tylko każe mu jak najszybciej odejść z miasteczka.
Czy Hood rzeczywiście opuści Banshee? Czy, mówiąc w jego stylu, obije mordy Czerwonym Kościom i ruszy w świat?
Cóż, mimo wielu zapewnień i tego, że Job ewidentnie traci cierpliwość, mam wrażenie, że Hood nie wyściubi nosa poza granice Banshee. Taka decyzja zresztą oznaczałaby prawdopodobnie koniec serialu. "Banshee" bez Banshee? To się nie godzi. Ewentualnie możliwy byłby jego wyjazd na jakiś czas, ale coś czuję, że priorytetem nie jest jednak ucieczka, a przekonanie Shioban, że w rzeczywistości nie jest takim złym człowiekiem. Poza tym czy prawdziwy Lucas Hood (o ironio!) potrafiłby zrezygnować z kilku milionów, które w swojej bazie skrywają faceci w mundurach? To pytanie można chyba zostawić bez odpowiedzi.
"Banshee" to aktualnie jeden z najciekawszych serialu na rynku, które urzekają swoją dynamiką i są rozrywką w czystej postaci.
Ile jeszcze będziemy oglądać ciągłe wahania Hooda i jego walkę z przeszłością oraz picie piwa, którego sam sobie naważył odkąd przybrał nazwisko innego mężczyzny? Odpowiem: tak długo, jak będzie trzeba. Informacja o kolejnym sezonie ucieszyłaby mnie, bo choć Lucas ostatnio zaczyna coraz bardziej przypominać Carrie, ta dostała werwy. Liczmy na to, że jej przemiana w Anastasię, przypomni Lucasowi, że ma jaja. A te zobowiązują, by podejmować jednoznaczne decyzje i... chyba jednak nie uciekać, nawet wbrew rozsądkowi.