Za każdym razem, kiedy oglądam kolejny paradokumentalny horror kręcony z ręki, zastanawiam się - kiedy ta moda się skończy? Stara szkoła robienia filmów, zawsze będzie ponad poziomem kolejnego filmu typu „found-footage”, szczególnie, jeśli za tym sposobem kręcenia nie stoi absolutnie nic. W przypadku filmu "Diabelskie Nasienie", twórcy poszli na łatwiznę, tworząc (niestraszny) paradokument, który nie potrafi się obronić w żadnym aspekcie.
Rzecz w tym, że kręcenie z ręki, nie dość, że jest tanim wyjściem w sytuacji, gdy budżet jest mały, to dodatkowo jest ucieczką od krytyki za ujęcia i po części za montaż. Jeżeli reżyserowi zarzuci się, że ujęcia są na poziomie 5-cio latka z kamerą w ręku, a montaż przywodzi na myśl prace początkujących youtuberów, ten może odpowiedzieć, że taki był zamysł i na nim opiera się cały film. I w zasadzie byłbym skłonny to zrozumieć, ale pod warunkiem, że tę koncepcję coś by uzasadniało i nie mam tu na myśli budżetu, a scenariusz i historię.
Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillet – reżyserowie "Diabelskiego Nasienia" – stworzyli film, który nie dość, że w swojej formie jest bardzo tani, to również bezpardonowo sięga do twórczości znacznie zdolniejszych reżyserów, jak Polański ("Dziecko Rosemary") oraz – przepraszam za to nadużycie - Oren Peli ("Paranormal Activity"). Tę "grabież" również bym zrozumiał, gdyby chociaż była umiejętnie przeprowadzona.
Niestety, ale w "Diabelskim Nasieniu" klisza goni kliszę, a głupota bije z każdej sceny, sprawiając, że horror zamiast straszyć, potrafi wyłącznie irytować. Fabuła bowiem skupia się na parze nowożeńców, Samancie i Zachu McCall (Allison Miller, Zach Gilford), którzy wybrali się podróż poślubną na Dominikanę, nagrywając kamerą każdą najmniejszą rzecz na swojej drodze. Od pierwszych minut filmu, widz zamiast śledzić z niepokojem przygody małżonków, wie dokładnie co się wydarzy. Nasi bohaterowie są strasznie przewidywalni i chociaż Bettinelli i Gillet bardzo chcieli być „polańskimi”, to porównanie ich postaci do Woodhouse’ów byłoby wielką ujmą dla naszego reżysera. McCallowie bezpardonowo pchają palca we wszelkie drzwi, a potem dziwią się wszelkimi konsekwencjami swoich decyzji.
Zach i Samanta podczas pobytu na Dominikanie odwiedzają wróżkę, która w enigmatyczny sposób, przepowiada młodej żonie jej mroczne przeznaczenie. Chociaż sytuacja była co najmniej dziwna i niepokojąca, młoda para niezrażona niczym, za namową całkowicie obcego faceta, jedzie do jakiegoś undergroundowego klubu na imprezę – przypomnijmy, że w obcym państwie, nie znając nikogo na miejscu. Nazwanie tego głupotą byłoby niedookreśleniem, a to dopiero początek tego, co duet reżyserski przygotował dla widzów. Jak owa „wycieczka” się kończy, możecie się sami domyślić.
Jak to w przypadku found-footage bywa, widz obserwuje całą akcję filmu, dzięki amatorskiemu nagraniu naszych bohaterów. Okazuje się jednak, że młoda para kamery z rąk prawie wcale nie wypuszcza (bo taka koncepcja), a jeżeli już nawet to czyni, to obraz na ekranie jest przedstawiony z widoku kamer przemysłowych, czyli nic nowego. O ile w "Blair Witch Project", czy "Paranormal Acitivty" kręcenie z ręki było podyktowane specyficznym rozwojem wydarzeń, to w "Diabelskim Nasieniu" kompletnie nic tego nie tłumaczy. A przepraszam, Samanta wyjaśnia lekarzowi, że to takie hobby Zacha… Najtańszy wykręt, jaki scenarzysta (w tym wypadku Lindsay Devlin) mógłby wymyślić, ręce opadają.
Ale wiecie co? Darowałbym już nawet i takie tanie sztuczki, gdyby nie fakt, że bohaterowie wydają się być kompletnymi idiotami… w szczególności Zach, który mimo swojego „hobby”, jakimś cudem nigdy nie sprawdza nagranego wcześniej materiału. W dodatku, aktor wcielający się w Zacha jest nieprzekonujący, jako spanikowany świeżo upieczony mąż i ojciec (diabelskiego) dziecka. Jego decyzje są absurdalne, a zakończenie filmu dobitnie to udowadnia. Zaskakujące jest to, że na tle Gilforda, Allison Miller wypada całkiem nieźle. Obniżone wymagania wobec filmu spowodowały, że Samanta wydaje się być całkiem sympatyczną postacią. Scenarzystka nie wykazała się jednak kunsztem w kreacji bohaterów, ponieważ oprócz bijącej od nich głupoty, nie dowiadujemy się w zasadzie nic. Nie wiemy kim z zawodu jest Zach, ani co dokładnie robi w życiu Samanta, a to sprawia, że ciężko nam współczuć bohaterom i przeżywać ich losy.
Do bólu przewidywalna i powolna (nie budująca żadnego napięcia) narracja ma swój kres w… do bólu przewidywalnym zakończeniu, które jest (niezamierzoną) parodią tego z "Dziecka Rosemary" i "Paranormal Activity". Na szczęście męczarnie małżeństwa McCallów i widzów nie trwają długo, ponieważ film do najdłuższych nie należy. I tylko za to mogę być wdzięczny Mattowi Bettinelli-Olpin i Tylerowi Gillet.