REKLAMA

Dopiero styczeń, a serial „Drakula” już kandyduje w kategorii „Największe rozczarowanie roku”

„Drakula” Brama Stokera to jedna z dwóch najczęściej adaptowanych powieści grozy. Nowa wersja historii słynnego wampira od BBC i platformy Netflix zdecydowanie nie spełniła jednak oczekiwań fanów mocnych horrorów i wciągających historii. Serial „Drakula” łączy w sobie wszystkie najgorsze cechy „Sherlocka” i „Doktora Who”.

dracula netflix
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga! Recenzja zawiera spoilery dotyczące fabuły serialu „Drakula”.

W serwisie Netflix właściwie nie zdarzają się miesiące bez głośnych premier i mocnych kandydatów do miana najlepszych seriali roku. A mimo to rzadko zdarza się, żeby jakakolwiek produkcja wiązała się z tak wielkimi oczekiwaniami i nadziejami, co miniserial „Drakula”. Wielu fanów popularnego wampira liczyło, że produkcja stworzona przez Stevena Moffata i Marka Gatissa (odpowiedzialnych za „Sherlocka”) dostarczy nam przynajmniej równie udanego odświeżenia klasycznej postaci, co w historii o detektywie z Baker Street.

Fabuła „Drakuli” przed premierą była w dużej mierze ukrywana przez twórców, więc nawet opublikowane przez Netfliksa i BBC zwiastuny mówiły widzom dosyć niewiele. Zapowiadały jednak krwawą i utrzymaną w realiach epoki adaptację. Po obejrzeniu wszystkich trzech odcinków można bez ogródek powiedzieć, że decyzja o ukryciu większości informacji była ze strony producentów słuszna. Bo gdyby fani Drakuli wiedzieli na co się piszą, mogliby zawczasu uciec z krzykiem.

Dracula Netflix - recenzja:

Akcja „Drakuli” zaczyna się z grubsza dosyć standardowo, choć nie bez pewnych zmian w stosunku do treści książki Stokera. Na samym początku poznajemy Jonathana Harkera. Mężczyzna przebywa w węgierskim klasztorze po ucieczce z zamku hrabiego Drakuli. Wygląda na niezwykle schorowanego, ale zdołał uratować swoje życie i opisać spotkanie z przerażającym wampirem. W jego historii znajdują się jednak pewnego luki, co skutkuje zorganizowaniem przesłuchania prowadzonego przez siostrę Agatę. Wraz z opowieścią Jonathana widzowie przenoszą się do przeszłości i poznają szczegóły jego spotkania z Drakulą. A to przebiega w sposób stosunkowo zbliżony do otwierających rozdziałów powieści.

Ten krótki opis fabuły nie oddaje jednak najważniejszej kwestii. „Drakula” Moffata i Gatissa w premierowym odcinku przypomina bardzo swobodną mieszankę historycznego kostiumu ze współczesną wrażliwością. Każdy kto przeczytał „Drakulę” wie, że to powieść wypełniona podskórnym erotyzmem. Ale jednocześnie jest to dzieło na wskroś wiktoriańskie i na każdym kroku pokazujące swoje związki z religią chrześcijańską. O Drakuli wspomina się na kartach książki równie często, co o Bogu. Twórcy nowego serialu z miejsca stawiają istniejący w książkach porządek na głowie. Wszyscy bohaterowie „Drakuli” bez przerwy mówią o seksie, a siostra Agata szybko okazuje się osobą niewierzącą i otwarcie antyklerykalną.

Steven Moffat i Mark Gatiss bez przerwy robią wbrew Bramowi Stokerowi. Pytanie, po co?

W rewizjonistycznym traktowaniu klasycznej literatury nie ma niczego nagannego, ale zawsze należy zastanowić się nad celowością takich poczynań. Tym bardziej, że nowy „Drakula”, w przeciwieństwie do „Sherlocka”, rozpoczyna się w XIX wieku. Chaotyczne poplątanie różnych zachowań i motywów, w połączeniu z notorycznym zmienianiem dla samej zmiany, pozbawia cały serial realizmu. I tak, można się śmiać, że w historii o nieśmiertelnym krwiopijcy nie ma realności, ale to nie do końca prawda.

Przykład „Drakuli” doskonale pokazuje to na dwóch osobnych sytuacjach. Moffat i Gatiss ubierają w 1. odcinku współczesne wątki w kostium historyczny, a później (uwaga, spoiler!) w ramach zaskakującego twistu robią na odwrót - czyli przerzucają bohaterów powieści do współczesności. Finalny efekt jest pod każdym możliwym względem tragiczny. Lucy Westerna, John Steward i Quincey Morris nagle stają się żyjącymi w 2020 roku dwudziestolatkami, a ich portrety charakterologiczne zostają spłaszczone do granic możliwości. Cała operacja zmiany czasu akcji finalnie nie prowadzi do niczego więcej, niż męczącego „Mamy was!” i satysfakcji, że widzowie liczyli na gotycki horror, a dostali romans na dyskotece. Dysonans poznawczy ciągle wyrywa widzów z opowiadanej historii i śledzenia poczynań bohaterów.

Drakula” jest serialem pełnym błędnych i problematycznych decyzji showrunnerów. Żal w tym wszystkim aktorów, a zwłaszcza Claesa Banga.

dracula netflix class="wp-image-362175"
Foto: „Drakula”/Netfix

To właśnie duński aktor znany z „The Affair” oraz „Dziewczyny w sieci pająka” jest zdecydowanym MVP miniserialu. Gra hrabiego Drakulę z olbrzymią wyobraźnią, łącząc jego arystokratyzm i pompatyczność z krwiożerczymi instynktami. W jego kreacji jest mnóstwo campu, ale trudno oczekiwać powagi wokół takiej postaci, jak przerabiany przez popkulturę na setki sposobów wampir. Wręcz przeciwnie, widoczna w scenach Banga olbrzymia radość z grania Drakuli tylko pomaga temu portretowi. Widać w nim aktorskie nawiązania do Beli Lugosiego i Christophera Lee, ale też mnóstwo inspiracji animalistyczną stroną natury hrabiego.

Szkoda tylko, że Claes Bang ostatecznie musi zadowolić się świetnym występem w produkcji pozbawionej jakiegokolwiek centralnego pomysłu fabularnego. Każdy odcinek serii przypomina zamkniętą całość, zarówno pod względem wydarzeń, miejsca akcji, jak i atmosfery. Właściwie tylko pierwszy z nich próbuje być w jakikolwiek sposób horrorem (nie jest przerażający, ale kilka klimatycznych momentów udało się w nim zawrzeć). Pozostałe nie mają prawie nic wspólnego z tą estetyką. Po raz kolejny wyszły na jaw problemy Moffata z zakończeniami. Fani „Sherlocka” i „Doktora Who” do dzisiaj narzekają na zamknięcia stworzonych przez niego opowieści. A w „Drakuli”, podobnie jak swego czasu w „Jekyllu”, mniejszy format odcinków tylko zintensyfikował wszystkie braki w jego scenopisarskim repertuarze.

REKLAMA

Osoby zainteresowane obejrzeniem nowej wersji klasycznej opowieści grozy tak naprawdę powinny więc skończyć oglądanie na zdecydowanie najlepszym (nawet jeśli niepozbawionym wad) premierowym odcinku. Stanowi on w dużej mierze zamkniętą całość i mógłby być równie dobrze traktowany jako udany film telewizyjny. Wszystko, co następuje potem, systematycznie stacza się w odmęty głupoty z każdą mijającą minutą. Drakula zasługiwał na lepszą historię, a widzowie BBC i platformy Netflix na lepszy horror z elementami campu i autoironii. Patrząc na sceny z Bangiem i grającą siostrę Agatę Dolly Wells można odnieść wrażenie, że twórcy zaprzepaścili trzymany w ręce serialowy diamencik.

Serial „Dracula” jest już dostępny na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA