Ostatnio panuje moda na powroty do kina akcji w starym stylu – bez skomplikowanej fabuły i z niemal ciągłą rozpierduchą. Jednak nie wszystkie takie staroszkolne filmy wypadają dobrze. A jak jest w przypadku „Dredda”?
Autorzy zupełnie nie silili się na ciekawą fabułę. Mamy tylko jeden wątek skupiony na tytułowym Dreddzie. Jest on Sędzią, dbającym o porządek w futurystycznym Mega-City One. Miasto jest pełne anarchii, dlatego zwykle jego argument stanowi celny strzał. Problem pojawia się jednak, gdy razem z nową rekrutką trafia do miejsca opanowanego przez gang okrutnej Ma-My – to tu rozegra się ostra i długa jatka.
Produkcja zaskakuje przede wszystkim ponurym nastrojem. Szara metropolia jest wręcz przygnębiająca i zieje wszechobecną beznadzieją. Uderza jej obskurny wygląd i wypełniający ją ludzie, wiodący egzystencję skazaną wyłącznie na wegetację. Z drugiej natomiast strony „Dredd” to prawie nieprzerwana akcja, a zarazem kino brutalne i nie oszczędzające widzowi naturalistycznej przemocy. Oszczędzono nam za to fabularnych ceregieli, dzięki czemu pozycja nie zwalnia tempa. Na uwagę zasługują przy tym efekty specjalne, zwłaszcza bardzo dopracowane slow motion, które przywodzi trochę na myśl te z „Incepcji” Christophera Nolana.
W filmie pojawia się parę interesujących, wyrazistych postaci. Chodzi o bezwzględną Ma-Mę (znana z „300” Lena Headey) czy pozbawionego prawdziwych gałek ocznych podległego jej hakera. Z kolei sam bohater, w przeciwieństwie do Stallone'a w „Sędzim Dreddzie”, nigdy nie zdejmuje hełmu, a konwersacje ewidentnie szybko go nudzą. Buduje to tylko wrażenie twardego i konkretnego bohatera zagranego przez Karla Urbana.
„Dredd” wypada doskonale jako proste i wypełnione akcją kino – ostre i o przygnębiającej, niejednokrotnie nawet przytłaczającej atmosferze. Oczekując ciekawej, wielowątkowej fabuły na pewno się na nim zawiedziecie. Ale licząc na porządny i brutalny film w staroszkolnym stylu, gdzie trupy idą w dziesiątkach, będziecie zdecydowanie zadowoleni.