„Nędznicy” nie przypadli wam do gustu? Pora cofnąć się w czasie i odszukać inne musicale, które dostarczają ciekawszych emocji. Może „Nine”? W ten weekend Kinoplex przypomina nam ten nieoszlifowany oscarowy diament.
Diament, bo jest idealny pod kątem realizacyjnym i dopracowany w każdym szczególe. Ale Rob Marshall zapomniał go dobrze oszlifować, bo broadwayowska wersja nie do końca była perfekcyjnym przedstawieniem muzycznym. I tym samym, motyw główny obrazu przeistacza się w nieświadomą psychoanalityczną terapię u Freuda, gdzie nawet siedem atrakcyjnych kobiet nie jest w stanie zwiększyć atrakcyjności musicalu. Twórcza impotencja?
„Nine – dziewięć” nie doceniono na Oscarach. Pochwalili piosenki dając jedną nominację oraz wyróżnili Penelope Cruz za rolę Carli Albanese. Brak produktywności czy może brak inwencji? To dylemat nie tylko każdego widza, który ogląda seans, ale przede wszystkim protagonisty, Guido (w którego wcielił się spielbergowski Lincoln). 50-letni filmowiec cierpi z powodu kryzysu twórczego i nie potrafi skroić swego kolejnego dzieła. Jedzie zatem w inspirująca podróż po własnej przeszłości, by naprawić wszystko, co blokuje mu dalszy rozwój. No i musi rozwikłać wszystkie sprawy z wszystkimi najważniejszymi kobietami w jego życiu – w tym nawet własnej matki.
Z „Nine” jest pewien problem – od samego początku ma się pod jego kątem ogromne uprzedzenia. Musical jest, po pierwsze, luźnym remakiem klasyka europejskiego kina z lat sześćdziesiątych – czyli „Osiem i pół” Felliniego. Podejście do dekonstrukcji starszych utworów filmowych w takiej konwencji rzadko odnosi sukces. Każdy stworzony remake to dowód, że stary hit trzeba dopasować do współczesnego widza. Wnioski z takich rezultatów zbyt optymistyczne nie są, gdyż świadczą, że społeczeństwo się cofa i potrzebuje bezpośredniej i zbyt prostej formy rozrywkowej. „Dziewięć” to pokazuje idealnym montażem, realizacją, ale przewidywalnym i płaskim scenariuszem.
Po drugie, widząc „musical”, myślimy „piosenki”! W końcu to one powinny być cechą charakterystyczną gatunku i wiercić dziurę w głowie po seansie. A w rzeczywistości? Słoń mi na ucho nie nadepnął i potrafię docenić dobrą nutę, ale z całego musicalu zapamiętałem jedynie dwa utwory – „Be Italian” w wykonaniu Fergie (zapamiętałem go chyba tylko ze względu na wykonanie Fergie) oraz „Cinema Italiano”, które jest motywem przewodnim produkcji. Słabo, skoro resztę kawałków słyszymy w głosie Penelope Cruz, Kate Hudson czy Marion Cotilard (nominacja do Oscara za piosenkę „Take It All”). Gdzie się podziała charyzma kobiecych osobowości Hollywood?
Zniknęła w odblaskowym i posypanym brokatem „Nine” Roba Marshalla. Tego glamouru tu jest za dużo i męczy oczy i uszy. Wracając jednak do sedna problemu, pomimo naszej świadomości wspomnianych błędów, nie czujemy po seansie zniesmaczenia i zażenowania. Rozczarowanie? Z pewnością! To drugie imię tego dzieła. Ale ma ono w sobie pewien wdzięk, może nawet klimat europejskości dawnego kina i post-felliniowskiego zacięcia. Ciężko to nazwać jednym słowem. A może jednak da się? Tak, wiem! Kobiety… Wszyscy bowiem dla nich tracą głowę. Nawet Rob Marshall. Tak go omamiły, że zapomniał wyszlifować te diamenty i stworzyć film godny swego musicalowego poprzednika - "Chicago".
Film do obejrzenia na platformie Kinoplex.