Jeśli szukacie porywającej i pełnej emocji muzycznej mieszanki rocka i elektronicznych dźwięków, to nowy album Editors zatytułowany "Violence" jest absolutnie dla was!
OCENA
Editorsi mają za sobą szalenie ciekawą muzyczną drogę. Zaczynali od surowego post-punku w 2005 roku wraz z ich debiutancką płytą "The Back Room". Następnie na drugim albumie poszerzyli trochę swoje spektrum o stadionowy feeling bliski rejonom Coldplay. Od trzeciej płyty, "In This Light and on This Day" rozpoczęła się ewolucja Editors do kształtu, z jakiego znamy ich obecnie. Zostały gitary, ale grupa zwróciła się ewidentnie w stronę synthpopu i dark wave. Depeche Mode XXI wieku? Lepiej!
Depeche Mode ostatni dobry album nagrali jakieś ćwierć wieku temu. Editors, choć nie są tak sławni jak Dave Gahan i spółka, cały czas się rozwijają i raczą swoje ciągle powiększające się grono fanów świetnymi krążkami. "Violence" nie jest może lepszą płytą od poprzednich dwóch wydawnictw grupy, czyli wspaniałego "In Dream" oraz "The Weight of Your Love", ale na pewno nie jest też rozczarowaniem.
Dawno już nie słyszałem krążka, który w tak naturalny i pomysłowy sposób łączyłby rockowe hymny spod znaku Bruce’a Springsteena z syntezatorowym, transowym graniem.
Na "Violence" znajdą dla siebie sporo muzycznych smakowitości zarówno wielbiciele synthpopu, dark electro, jak i industrial oraz indie rocka.
Editors mają też jeszcze jednego asa w rękawie, a jest nim Tom Smith – frontman i wokalista. Jeden z piękniejszych i wspanialszych głosów jakie poznałem w XXI wieku. Głęboka, aksamitna barwa, imponująca skala i tony emocji, jakie Smith wlewa w każdy śpiewany przez siebie utwór, czynią z grupy naprawdę wyróżniający się twór na obecnej scenie muzycznej.
I to właśnie wokal Toma wita nas na samym początku "Violence", w spokojnie rozpoczynającym się numerze Cold, który z czasem nabiera większego tempa i rozmachu. Cold brzmi trochę jak kawałek Coldplay, gdyby tylko Chris Martin i spółka potrafili tak dobrze grać.
Ale Cold to mimo wszystko dość zachowawczy początek. Hallelujah (So low) idzie o wiele dalej – to pełna rozmachu industrialna petarda, jakiej nie powstydziłby się sam Trent Reznor!
Tytułowe Violence to pulsująca elektroniczna bomba. Nothingness, poza świetnym aranżem i doskonałą próbką umiejętności wokalnych Toma Smitha, uzależnia fantastycznym refrenem.
To w ogóle perfekcyjny przykład na to, jak można łączyć rockowe granie z elektroniką – Nothingness ma w sobie zarówno gitarową energię jak i klubową dynamikę. Chyba największy potencjalny hicior na płycie.
No Sound but the Wind to przywodząca na myśl kawałki z "The Weight of Your Love" ballada na fortepian, w której głos Smitha wybrzmiewa w pełni. Ale i tak najlepszym kawałkiem pozostaje Counting Spooks. Pierwsza połowa to nastrojowa ballada dark electro, ale już druga to fantastyczna taneczna karuzela rytmu, przy której nie da się spokojnie stać w miejscu.
Dobrze jest być fanem Editorsów. Grupa, która jak na razie nie rozczarowała żadną swoją płytą, a w dodatku nierzadko odwiedza nasz kraj, to rzadkość.
Albumem "Violence" Tom Smith i spółka ostatecznie potwierdzają już swoją mocną pozycję na scenie electro i indie rocka.
A jeśli jeszcze nie znacie Editors, to ten album idealnie wręcz nadaje się na rozpoczęcie tej niezwykłej muzycznej przygody.