Na kanale Epic Drama zadebiutuje dzisiaj premierowy odcinek nowego serialu historycznego na bazie powieści J.G. Farrella. „Singapurskie kleszcze” to satyra w starym stylu, opowiadająca o nieuczciwym kapitalizmie, rasizmie i zbliżającym się upadku Imperium Brytyjskiego. Jak wypadły dwa otwierające epizody, które miałem okazję zobaczyć?
OCENA
Czym są „singapurskie kleszcze”? Właśnie to pytanie stanowi w jakimś sensie centralny motyw wydanej w 1978 roku powieści J.G. Farrella. Zmarły zaledwie rok później w tragicznych okolicznościach autor dzisiaj jest już nieco zapomniany, ale w latach 70. należał do grupy najbardziej docenianych brytyjskich pisarzy rozpoczynających karierę po II wojnie światowej. Dość powiedzieć, że do jego zadeklarowanych fanów należy Salman Rushdie, a sam Farrell jest jednym z zaledwie piątki twórców, którym udało się dwukrotnie zdobyć Nagrodę Bookera. Co ciekawe, jedyną częścią jego trylogii imperialnej, która nie doczekała się tego wyróżnienia, były właśnie „Singapurskie kleszcze”.
Oparty na powieści serial (podobnie jak pierwowzór) rozgrywa się w trakcie II wojny światowej w Singapurze i okolicach. Sprawujące władzę nad miastem Imperium Brytyjskie bierze oczywiście udział w tym konflikcie, ale po mieszkających w koloniach Anglikach zupełnie tego nie widać. Wciąż cieszą się względnym spokojem i korzystają z rozrywek zapewnianych w mieście. Przy okazji bez najmniejszych oporów grabiąc środowisko naturalne, wykorzystując Azjatów jako siłę roboczą i knując przeciwko sobie nawzajem w interesach. Wszystko to zmieni się jednak w wyniku zbliżającej się napaści ze strony armii japońskiej.
„Singapurskie kleszcze” śledzą losy grupy postaci żyjących w Singapurze w ostatnich latach ułudy Imperium Brytyjskiego.
W otwierającym serial odcinku zostają nam przedstawieni właściwie wszyscy najważniejsi aktorzy tego widowiska należący do rodzin Blackkettów i Webbów. Do tych pierwszych należy jedna z najważniejszych firm importowych kolonialnej ery, której przewodzi na pierwszy rzut oka sympatyczny, ale w rzeczywistości bezwzględny Walter Blackett. Mężczyzna wpada na pomysł połączenia swojego majątku z fortuną swojego dawnego szefa pana Webba (w tej roli Charles Dance znany szerszej widowni jako Tywin Lannister z „Gry o tron”). W czym ma wspomóc go małżeństwo jego córki z młodym i do gruntu idealistycznym Matthew Webbem.
W taki oto sposób zostaje zawiązana intryga mająca na celu doprowadzić do finansowej dominacji Blackketów na długie lata. Problem w tym, że świat znany do tej pory białym Brytyjczykom żyjącym w koloniach dobiegał w tym samym czasie końca. I to z prędkością błyskawicy. Dlatego od samego początku „Singapurskich kleszczy” pojawiają się takie tematy jak: nieuczciwy kapitalizm, konflikty etniczne i narodowościowe oraz ogólna indolencja Imperium. Ten ostatni element jest zresztą szczególnie ważny.
Choć wszystko to brzmi bardzo poważnie, „Singapurskie kleszcze” są zabawną, a miejscami wręcz szyderczą satyrą.
Ma to swoje negatywne skutki. W trakcie seansu dwóch pierwszych epizodów można odnieść wrażenie, że poszczególne elementy serialu wyprodukowanego przez stację ITV najlepiej funkcjonują w oderwaniu od siebie. Niestety, twórcom nieszczególnie udaje się połączyć estetykę sagi rodzinnej z poważnym dramatem wojennym i humoreską na bufonowatych, idiotycznych wojskowych. Nie można być jednocześnie „Downton Abbey”, „Dunkierką” i „Czarną Żmiją”.
W liczącej ponad 600 stron powieści da się skutecznie połączyć tak skrajnie różne historie, bo jest na to wystarczająco dużo miejsca. Ale w miniserialu podobny wyczyn jest po prostu niemożliwy. Od takiego scenopisarza jak sir Christopher Hampton (zdobywca Oscara za „Niebezpieczne związki”) należy wymagać, żeby był w stanie to dostrzec.
Nowa produkcja stacji Epic Drama jest tytułem bardzo brytyjskim i skierowanym mimo wszystko głównie do osób lubiących tamtejszy styl opowiadania historii.
W samej Wielkiej Brytanii sporo mówiło się też o tym, że „Singapurskie kleszcze” propagują punkt widzenia białego człowieka, ale z tym akurat nie do końca można się zgodzić. W obu odcinkach nie brakuje scen w oczywisty, choć nie zawsze łopatologicznie bezpośredni sposób krytycznych wobec kolonializmu i jego zwolenników. Faktycznie, główne role grają tu w większości biali aktorzy (oprócz Dance warto wspomnieć o Davidzie Morriseyu, Colmie Meaneyu, Luke'u Treadwayu, Georgii Blizzard), ale pod wieloma względami najbardziej pozytywną postacią jest pochodząca z Chin Vera Chiang grana przez Elizabeth Tan.
Zafałszowywanie historii poprzez próby wprowadzenia azjatyckich bohaterów funkcjonujących wewnątrz brytyjskiej śmietanki towarzyskiej nie jest żadnym wyjściem. I dobrze, że scenarzyści nie bawili się w takie przerabianie oryginału. W tym wypadku pewien tradycjonalizm w realizacji i samej opowieści wychodzi na dobre autentyzmowi „Singapurskich kleszczy”. Również dlatego jak najbardziej jestem w stanie uwierzyć, że fani rozmaitych brytyjskich produkcji będą się przy nowej miniserii Epic Drama bawić naprawdę dobrze. Historia Blackettów i Webbów jest na tyle interesująca, by zachęcać do obejrzenia następnego odcinka. Z kolei humorystyczne sceny mają w sobie wystarczająco dużo prawdziwości, by nie nużyć za szybko swoją powtarzalnością.
Warto natomiast pamiętać, że na koniec może się też niekiedy pojawić rozczarowanie. Tak jak u Matthew Webba, który finalnie dowiaduje się, czym były tajemnicze „singapurskie kleszcze”. I dosyć szybko porzuca prawdziwą odpowiedź na rzecz alternatywnej wizji bardziej atrakcyjnej dla swojej natury. Podobnie jak niektórzy widzowie nie potrafiący przymknąć oczu na słabości serialu mogą go porzucić przed obejrzeniem całości.
Premierowy odcinek „Singapurskich kleszczy” już dzisiaj o 21:30 na Epic Drama.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.