„Gdy sen nie nadchodzi” hitem na Netfliksie. Sprawdzamy, jaki jest naprawdę ten thriller sci-fi
Gdy sen nie nadchodzi, obejrzyjcie film Netfliksa o tym tytule. Bohaterowie nie mogą zasnąć, a twórcom ironicznie udaje się sprawić, że widzowie nie będą mieli takiego problemu.
OCENA
Swego czasu natknąłem się w sieci na opinię, że Netflix jest współczesną wersją wypożyczalni VHS. Prawda. W swoich początkach działalność przyszłego streamingowego giganta polegała na wysyłkowym wypożyczaniu filmów i seriali na nośnikach kina domowego. I chociaż z upływem czasu firma przeniosła się w całości do internetu, to w jej genotypie wciąż znajduje się mentalność zapomnianych już usług chociażby Blockbuster Video. W końcu wiele originalsów serwisu to nic innego jak mockbustery słynnych produkcji. „Wyścigowi agenci” czy „Obóz Kredowy” wprost podpinają się pod słynne franczyzy, a niektóre filmy obiecują te same emocje co kinowe hity.
Przeglądając bibliotekę Netfliksa, faktycznie możemy poczuć się jak w wypożyczalniach VHS. Tytuły i fabuły kolejnych produkcji brzmią znajomo, bo tak jak inżynier Mamoń najbardziej lubi te melodie, które już słyszał, tak my najbardziej lubimy filmy, które już widzieliśmy. Czemu sukcesem artystycznym i komercyjnym ma cieszyć się jedynie „Ciche miejsce”, skoro pomysł wyjściowy można przerobić na mnóstwo innych sposobów? Jeśli u Johna Krasinskiego bohaterowie nie mogą wydawać dźwięków, zabierzmy im możliwość widzenia w „Nie otwieraj oczu”. A jak już zmysły słuchu i wzroku mamy odfajkowane to nadszedł czas brać się za następne. To istna studnia bez dna. Nie ma sensu sięgać głębiej i czerpać inspiracje z „Ostatniej miłości na Ziemi”. Zamiast bawić się znanymi schematami gatunkowymi, lepiej po prostu wykorzystać je ponownie.
Tak mniej więcej wygląda „Gdy sen nie nadchodzi”.
Wszystko wywołuje tu reminiscencje tak „Cichego miejsca” jak „Nie otwieraj oczu”. Tym razem jednak bohaterowie nie mogą spać. Całe społeczeństwo wyjątkowo szybko zaczyna z tego powodu wariować. Jedna noc zabawy, a potem mamy świat wyjęty z postapokaliptycznych koszmarów. Ataki na witryny sklepowe, morderstwa i ucieczki więźniów stają się nową normalnością. Jedynym sposobem na wybrnięcie z tej sytuacji jest znalezienie lekarstwa na bezsenność. Pomóc w tym może pewna mała dziewczynka, której problem nie dotyczy.
I znajdziemy tu kilka ciekawych pomysłów i wniosków. Chociażby scenę z wiernymi w kościele, którzy obnażają swoją hipokryzję chcąc poświęcić dziecko na rzecz możliwości ponownego zaśnięcia, ogląda się z zapartym tchem. Nawet finał nie byłby taki tragiczny, gdyby twórcy nieco stonowali swoje pomysły i nie pokazali żołnierza mylącego szyszkę z granatem. Bo brak snu prowadzi tu do kompletnego pomieszania zmysłów i przysłonięcia prawdy zwidami. Daje to praktycznie nieograniczone pole do popisu. Zamiast eksplorowania podejmowanych gdzieś bokiem tematów, Mark Raso postanowił nam jednak zaserwować tendencyjną historyjkę o odbudowie relacji rodzinnych.
Nie ma tu analizy powolnego popadania w szaleństwo.
Jest za to podróż byłej żołnierki i lekomanki z dwójką dzieci do ośrodka, w którym dr Murphy poszukuje lekarstwa na bezsenność. Początkowo Jill nie chce oddać swojej córki w ręce lekarki, ale w końcu daje się przekonać i rusza w pełną niebezpieczeństw drogę. W trakcie jej przebywania bohaterka próbuje odzyskać zaufanie potomków, a my umieramy z nudów i coraz bardziej dokuczają nam fabularne absurdy. O jakimkolwiek klimacie można zapomnieć. Napięcie zanika z każdą sceną, a twórcy zwracają się w stronę taniego dramatu.
W zamyśle „Gdy sen nie nadchodzi” miało być thrillerem science fiction. Na pierwszy plan wysuwają się tu jednak wątki obyczajowe, które przysłaniają całą grozę sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie. W efekcie otrzymujemy film nie tylko niewiarygodny, ale również niezamierzenie śmieszny. Drzemka w trakcie seansu będzie tak potrzebna, jak wymuszona wydarzeniami przedstawianymi na ekranie.
„Gdy sen nie nadchodzi” uśpi was na platformie Netflix.