Uwaga spoiler: nie wszyscy zginęli. Recenzujemy 3. odcinek finałowego sezonu „Gry o tron”
Długo wyczekiwana i zapowiadana bitwa obyła się na przedpolach Winterfell. Mogliśmy zobaczyć jak dwie potężne armie starły się ze sobą. Wiemy, kto wyszedł ze starcia zwycięsko, niestety, nie jest to widz.
Uwaga, w tekście pojawiają się spoilery.
Doskonale pamiętam, że kiedy recenzowaliśmy w redakcji 7. sezon „Gry o tron”, trochę się czepialiśmy. Rozkładaliśmy na czynniki pierwsze konsekwencje działań bohaterów, logikę (bo trochę jej brakowało) - można powiedzieć, że do serialu podchodziliśmy, badając jego telewizyjną strukturę, analizując wątki, ważąc klimat, piętnując potencjalne wpadki scenariuszowe, reżyserskie.
Z 8. sezonem „Gry o tron” tak się nie da. Albo przynajmniej nie powinno się.
Finałowa seria największego hitu HBO to bowiem nie tylko czysta rozrywka zamknięta w kilkudziesięcio minutowych epizodach, na które czekamy co tydzień. To ostatnia prosta przed metą, to zwieńczenie 8 lat pracy nad serialem, który zmienił telewizję. To w końcu produkcja, która swoim ostatnim sezonem musi pożegnać nie tylko bohaterów i tę linię czasową Westeros, ale także fanów, którzy przez te lata udowodnili, jak ważną dla nich produkcją jest ta brutalna opowieść na podstawie prozy Georga R.R. Martina.
Zwieńczenie tej serii musi być nie tylko imponujące, ma być hołdem dla bohaterów, świata i fanów. Dlatego też pierwsze dwa odcinki nie popchnęły fabuły do przodu. Były one pasmem pożegnań, wielkim festiwalem domykania małych, osobistych historii. I chociaż wydawać się mogło, że to przesada i że najwyższy czas trzasnąć w zad fabularnego konia, to można zrozumieć decyzję scenarzystów. Liczni bohaterowie domagali się spotkań po latach, tego też oczekiwali fani i, powiedzmy to jasno, taki finał domyka otwierane przez lata wątki, nawet jeśli trochę się dłuży.
8. sezon to domknięcie ważnego rozdziału w historii telewizji i może nie powinniśmy na niego patrzeć jak na serial, a raczej jak na fenomen, wydarzenie w popkulturze.
Z tej perspektywy łatwo przymknąć oko na scenariuszowe błędy, niedostatki realizacyjne czy drobne problemy, które nie mają wielkiego wpływu na samo doświadczenie, jakim jest finałowy seans „Gry o tron”.
Jednak na 3. odcinek 8. serii trudno patrzeć w ten sposób. Mieliśmy w końcu do czynienia z wielką bitwą, której mogliśmy się spodziewać w zasadzie od czasu, gdy dowiedzieliśmy się, kim są Biali Wędrowcy i że Dany ma smoki. Gdyby się nad tym dłużej zastanowić, to można dojść do wniosku, że twórcy przeciągali tę oczywistą konfrontację stanowczo za długo. Oczekiwania więc były bardzo duże, a - niestety! - bitwa, która zajęła twórcom „Gry o tron” cały, bardzo długi odcinek, do udanych nie należała.
Przede wszystkim kulała realizacja.
Bitwa dzieje się w nocy, Nocny Król dodatkowo sprowadza zamieć, aby utrudnić żywym i przestraszonym obrońcom skuteczną walkę, a powietrznej kawalerii na smokach uniemożliwić wzniecenie pożogi. Szkoda tylko, że trudne warunki pogodowe nie tylko wpływały na możliwości armii Jona Snowa, ale też znacząco utrudniały seans widzom. Wyglądało to tak, jakby ktoś za mocno potraktował twierdzenie, że rozrywka musi być immersyjna. Oczywiście w ciemności nie widać niedoskonałości realizacyjnych, a śnieg przykryje gorsze efekty specjalne. Szkoda tylko, że zasypuje również dynamikę starcia, przez co cała potyczka wydaje się piekielnie chaotyczna i wizualnie bezcelowa.
Zabrakło pomysłów na uporządkowane przedstawienie starcia, ale też konsekwencji. Z jednej strony odcinek ma przypominać horror, gdy poszczególni bohaterowie uciekają przed armią nieumarłych, chowają się w klimatycznych pomieszczeniach, ich szanse – wiemy to! - są minimalne. Z drugiej strony nie brakuje heroicznych aktów i akrobacji, jak z filmów akcji. Dość powiedzieć, że odcinek usiłuje lawirować między różnymi estetykami, żeby finalnie żadna z nich nie była przekonująca.
To poważny problem, bo zwróćcie uwagę, że ten horrorowy klimat i to, do czego przyzwyczaiła nas „Gra o tron”, w 8. sezonie zdaje się już nie obowiązywać.
To starcie domagało się krwi, domagało się krwi bohaterów pierwszoplanowych, poważnych i zupełnie ostatecznych rozstań. Dziwi mnie, że najpiękniejszą (tak, to „Gra o tron”) i bohaterską śmierć dostała Lyanna Mormont, którą, pewnie, lubiliśmy, ale w gruncie rzeczy nie odczujemy jej braku. Gdzie bezpośredniość i bezwzględność, gdzie posoka bohaterów, których kochamy, bez których nie wyobrażamy sobie serialu? Wygląda, jakby scenarzyści zmiękli i to niestety na szkodę serii.
Oczywiście 3. odcinek „Gry o tron” ma momenty.
Finałowa scena z Nocnym królem, nieumarli w krypcie, potyczka w obronie Brana czy starcie smoków - te rzeczy godne są zapamiętania i idę o zakład, że zostaną z fanami na długo. Zwłaszcza że Arya wypadła w tym finale naprawdę kapitalnie i w jakiś sposób uzasadnia to, że przez jeden cały sezon oglądaliśmy, jak obrywa kijem.
Niestety ostatecznie te kapitalne momenty giną realizacyjnym niedostatku, dość durnej fabule (jeśli Jon i Dany będą tak planować potyczki z Cercei, to serial skończy się przedwcześnie) i ostatecznie nieumiejętnego budowania napięcia. Zaskoczył mnie na przykład brak innych Nocnych Wędrowców, którzy pomagaliby nieumarłej hordzie zdobywać mury. Brakowało emocji związanych z przechylaniem się szali zwycięstwa na polu bitwy. Brakowało Jona Snowa, który byłby w jakikolwiek sposób pomocny.
Ostatecznie myślę, że chociaż twórcy „Gry o tron” chcą uczynić zadość swoim bohaterem, dogodzić fanom, dając im szczęśliwe finały, zakończenia wątków, zapominają jednocześnie, że pokochaliśmy ten serial za to, że nigdy się o nas nie troszczył.