Narzekaliście na taktykę podczas Bitwy o Winterfell? Obrona Królewskiej Przystani nie jest wcale lepsza
„Gra o tron” w swoich początkowych sezonach mogła się pochwalić stosunkowo dużą wiarygodnością w odzwierciedlaniu realnego świata. Produkcja HBO zawsze miała robić wrażenie rozmachem, ale dbała też o sens i racjonalność. Zmieniło się to w 8. sezonie, czego dowodem bitwa o Winterfell. A obrona Królewskiej Przystani nie była pod tym względem lepsza.
Uwaga! Ostrzeżenie przed spoilerami dotyczącymi 5. odcinka finałowego sezonu.
HBO długimi miesiącami obiecywało, że finałowy sezon „Gry o tron” będzie mógł się pochwalić ogromnym rozmachem. Ale twórcom serialu chyba chodziło o nieco inny odbiór niż ten, którego jesteśmy właśnie świadkami. Fani „Gry o tron” od początku byli bardzo podzieleni w ocenie 8. serii, ale z każdym kolejnym odcinkiem przybywa krytyków produkcji. Widzowie narzekają na brak sensu, urwanie mnóstwa wątków oraz dziwaczne i głupie zachowania bohaterów, którzy zaczęli postępować wbrew ustalonym we wcześniejszych sezonach charakterom.
Najwięcej uwag fani i krytycy mają do scenariusza pisanego przez showrunnerów Davida Benioffa i D.B. Weissa. Dla wielu momentem, w którym przestali dłużej znosić ich fabularne wybryki, była bitwa o Winterfell. Taktyka sił sprzymierzonych przeciwko Nocnemu Królowi nie miała żadnego sensu i pozostawała w konflikcie z najbardziej podstawowymi zasadami sztuki wojennej. A w dodatku twórcy nie potrafili w wiarygodny sposób pokazać, jakim cudem część bohaterów przeżyła, mimo że co chwilę była otaczana przez dziesiątki nieumarłych.
Nowy odcinek „The Bells” również był pełen taktycznych błędów, niezrozumiałych decyzji i tzw. plot armor.
Za reżyserię epizodu znów odpowiadał Miguel Sapochnik, który stał za kamerą również podczas Bitwy o Winterfell. To etatowy specjalista od tego typu odcinków wśród ekipy pracującej nad „Grą o tron”. Sapochnik doskonale panuje nad bitewnym chaosem, a sceny walk na miecze potrafi kręcić w sposób niezwykle oryginalny. Ale niestety w trakcie obrony Królewskiej Przystani po raz kolejny zawiódł scenariusz. A może raczej należy powiedzieć, że wymóg posuwania akcji do przodu po raz kolejny przeważył nad logiką, arkanami sztuki wojennej i wcześniej ustalonymi informacjami.
Tym razem to Daenerys Targaryen była stroną atakującą, więc warto zacząć od omówienia jej taktyki. Zwłaszcza, że cały pomysł Matki Smoków i jej namiestnika, Tyriona Lannistera był dosyć prosty. Pozostałe przy życiu siły Dothraków, Nieskalanych i ludzi Północy mieli oczekiwać na odpowiedni sygnał przed główną bramą do stolicy Westeros. Jednocześnie ich celem było wybawienie poza mury miasta Złotej Kompanii w nadziei, że dadzą się oni rozgromić, gdy królowa zniszczy od bramę od środka. W tym czasie Daenerys przeprowadziła błyskawiczny i zabójczy najazd z wysoka na flotę Greyjoyów. Rozgromiła ich siły, a potem zaczęła systematycznie wykorzystywać fakt, że (najwyraźniej) wszystkie Skorpiony ustawione na murach były skierowane na zewnątrz, a nie do środka i nie były w stanie w wystarczająco szybko zmienić pozycji.
Taktyka Daenerys okazała się zabójczo skuteczna, ale głównie z powodu niezrozumiałych decyzji obrońców i błędów w ciągłości fabuły.
Naprawdę trudno pojąć, czemu Cersei nie wykorzystała okazji, gdy większość jej wrogów znajdowała się tuż pod murami miejskimi w 4. odcinku. Armia Daenerys znajdowała się wtedy w rozsypce, a użycie skorpionów mogło dodatkowo uszczuplić niewielkie siły Matki Smoków. Tym bardziej, że córka Tywina Lannistera ewidetnie nie miała żadnego planu na obronę Królewskiej Przystani. Należy zadać kilka podstawowych pytań dotyczących rozmieszczenia sił wiernych Lannisterom.
Po pierwsze, czemu flota Eurona Greyjoya została zgromadzona w jednym centralnym punkcie, skoro Daenerys nie miała żadnych statków i nie przeprowadziła ataku z morza? Czy tylko po to, żeby uniemożliwić Drogonowi atak na miasto od tej strony? Bo jeżeli tak, to dlaczego żaden ze skorpionów zgromadzonych na okrętach nie był zawczasu naładowany? Poprzedni odcinek pokazał, że zaskoczonego smoka można banalnie łatwo zabić. Problem w tym, że wówczas każda z balist strzelała z prędkością karabinu maszynowego. A tym razem samo załadowanie zajmowało Żelaznym Ludziom tyle czasu, że Daenerys zdążyła zniszczyć większość floty.
W trakcie całego odcinka w stronę Drogona zostaje wystrzelonych zaledwie pięć pocisków. Jeżeli na tym miała polegać cała obrona Królewskiej Przystani, to aż szkoda gadać.
Trudno też zrozumieć, dlaczego wszystkie skorpiony ustawione na murach miejskich zostały skierowane na zewnątrz. Przecież obrońcy stolicy wiedzieli, że będą mieć do czynienia z latającym wrogiem, który będzie ich oskrzydlać, a nawet atakować od tyłu. Jeżeli podesty, na których ustawione zostały balisty mają ograniczoną mobilność, to czemu zawczasu nie przygotować chociaż części z nich na atak od wewnątrz miasta?
A skoro mowa o ataku od środka, to Królewska Przystań zupełnie nie przygotowała się na wypadek wkroczenia do miasta szpiegów i asasynów. Brama przez długi czas była otwarta i wpuszczała każdego bez względu na pochodzenie czy sojusze. Dzięki temu do Królewskiej Przystani bez problemów dostali się Ogar, Arya i Jaime Lannister. Gdyby nawet wojskom Cersei udało by się wygrać jakimś cudem z Daenerys, to zasiadająca na Żelaznym Tronie władczyni mogła zostać z łatwością zamordowana przez swoich wrogów. Nie żeby obrońcy Królewskiej Przystani mieli na to jakiekolwiek szanse. Scenarzyści nie mieli nawet zamiaru udawać, że taki przebieg bitwy jest możliwy.
Niszcząca moc Drogona w tym odcinku była znacznie większa niż wcześniej trzech smoków razem wziętych. A Złota Kompania nagle okazała się małym i bezużytecznym oddziałem.
W premierowym odcinku nowego sezonu „Gry o tron” dowódca tej formacji zdaje raport Cersei na temat swoich sił. Do Westeros zostaje przywiezionych 20 tys. ludzi i 2 tys. koni. Złota Kompania znana jest po obu stronach Wąskiego morza ze swojej siły, wierności wobec zawartego kontraktu i doskonałych umiejętności bojowych. Wielu fanów liczyło, że dojdzie do wyczekiwanej potyczki między dwiema najpotężniejszymi formacjami w Essos, czyli właśnie Złotą Kompanią i Nieskalanymi. Niestety do niczego podobnego nie doszło.
Nie sposób zrozumieć taktykę Złotej Kompanii w 5. odcinku. Trudno jednoznacznie ocenić, czy przed murami miejskimi stanęło faktycznie 20 tys. ludzi, ale pokazane ujęcia świadczą o czymś zupełnie innym. W jednej z nich widzimy osiem oddziałów po około 200 osób. To zdecydowanie mniejsza liczba wojowników od zapowiadanej. Nawet, jeśli założymy, że po bokach jest ich jeszcze więcej, to nie zbierze się to w żadnym razie na 20 tys. osób. Zresztą po co w ogóle oddziały Cersei wyszły poza mury? Czy chcieli zwabić siły wroga w pobliże balist? Ale w jaki sposób? Bo przecież nie stojąc w miejscu, a tylko tyle zrobili przez cały ten odcinek. W książkach mówi się, że Złota Kompania posiada w swoich szeregach każdy rodzaj zbrojnych od łuczników i kuszników, aż po pikinierów i kawalerię. Niczego takiego nie dostrzegliśmy w przedostatnim epizodzie sezonu. Gdzie się podziały te 2 tys. koni?
Cała Złota Kompania zostaje rozgromiona i rozbita za pomocą jednego uderzenia Drogona. Wiadomo, że walka ze smokiem, to nie to samo, co z piratami czy nawet wrogimi armiami. Złota Kompania nie miała jeszcze okazji udowodnić swoich umiejętności w pojedynku z takim przeciwnikiem, ale jednak fani mogli liczyć na coś więcej. Gdzie się podziała cała ta legendarna elitarność? Warto przy tym zaznaczyć, że zarówno na murach miejskich, jak i we wnętrzu Królewskiej Przystani widzimy tylko odziały Lannisterów w charakterystycznych zbrojach z czerwonymi płaszczami. Nie może być zatem mowy o oszczędzaniu części sił najemników z Essos na walkę we wnętrzu miasta.
W takiej sytuacji zwycięstwo ludzi Północy, Nieskalanych i (zaskakująco dużej liczby) Dothraków musiało być niepodważalne.
Właściwie jedynym pozytywnym aspektem 5. odcinka, gdy mówimy o wiarygodności w przedstawianiu bitew, jest pokazanie zachowania sił zwycięzców w trakcie niszczenia miasta. Widząc swoją królową, niszczącą i zabijającą bez litości Nieskalani i podobno honorowi ludzie Północy wpadli w bitewny szał. Zaczęli mordować kogo popadnie, gwałcić i rabować. Tego typu sytuacje nad wyraz często zdarzały się także w historii, gdy zdobywcy miasta znacznie przewyższali liczbą i gwałtownością jego obrońców.
W ogólnym rozrachunku znów było jednak gorzej niż źle. Finałowy sezon „Gry o tron” przejdzie do historii z wielu niechlubnych powodów. W tym z również dzięki pokazanym w nim bitwom, które wręcz roją się od nielogiczności, bzdurnej taktyki oraz ciągłych zmian w liczebności i sile armii. Fani zdecydowanie liczyli na coś lepszego.