Na „Fine Line” Harry Styles potwierdza swoją pozycję w panteonie współczesnych gwiazd popu
I jest to pozycja całkiem wysoka. Jeśli nadal uważacie, że Harry Styles to ten „chłoptaś z boysbandu” to tym bardziej powinniście przesłuchać jego nowego albumu, „Fine Line”.
OCENA
Dziękujemy, że wpadłeś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.
Harry Styles konsekwentnie i skutecznie odchodzi od konotacji „muzyki dla nastolatek” i boysbandowego sztafażu, do tego stopnia, że za kilka lat mało kto będzie pamiętał o jego początkach w One Direction. Może nie podąża on aż tak fenomenalną ścieżką jak Justin Timberlake czy Paul McCartney (tym bardziej, że jego macierzysta formacja daleka była od poziomu Beatlesów), ale w mojej głowie Styles plasuje się gdzieś tak pomiędzy tymi dwoma wykonawcami.
Jego pierwszy, znakomity, solowy album „Harry Styles”, był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, bo reprezentował pop na naprawdę wysokim poziomie. Jednocześnie nie pretendującym na siłę do wyszukanego art-popu. Niebanalne aranżacje łączyły się tam z bezpretensjonalnymi tekstami i świetnymi partiami wokalnymi Stylesa.
I właściwie „Fine Line” kontynuuje podążanie tą ścieżką. Co w sumie można uznać za mały niedosyt, gdyż skrycie liczyłem, że muzyk rozwinie się jeszcze bardziej. Z drugiej strony, ogromna część artystów często mocno rozczarowuje na swoich drugich krążkach, a Harry trzyma ten sam poziom, więc już pod tym tylko względem ma ode mnie sporego plusa.
Najciekawsze na „Fine Line” jest to, że muzyka, którą usłyszymy na tym albumie jest pozytywnie niedzisiejsza.
To nie są dźwięki i motywy, z którymi obeznane są współczesne młode fanki wokalisty. Utwór Golden, który otwiera album, brzmi jak dynamiczny oldschoolowy pop z lat 80., który mógłby znaleźć się w repertuarze Roxy Music, Johna Farnhama czy Crowded House.
Watermelon Sugar to znakomita mieszanka indie-popu z lat 90., z rockowymi hymnami z lat 70. Świetna sekcja rytmiczna i wpadający w ucho refren z miejsca sprawiają, że kawałek ten daje słuchaczowi masę frajdy.
Adore You to gotowy hicior.
Napisany w jeden dzień, z jednej strony słychać w nim klasyczną prostotę popowego przeboju, ale kapitalna produkcja i ciekawe aranże podnoszą go co najmniej o klasę wyżej od masy pisanych na kolanie piosenek, które wpadają jednym uchem, a wypadają drugim.
Lights Up to kolejna podróż Stylesa do lat 70. Soft rock spotyka się tu z soul-popem, gdzieś tam w tle przemykają też motywy funkowe i disco. Wszystko utrzymane w klimatycznym średnim tempie. Słucha się tego wyśmienicie. Utwór ma na sobie co najmniej kilka przenikających się warstw muzycznych, co tylko pokazuje, że Harry jest świadomym muzykiem-autorem, który nie tylko potrafi napisać przebój, ale jeszcze posiadł umiejętność ubierania go w bardziej wyszukane szaty.
Ale i wielbiciele bardziej prostolinijnego popu znajdą tu dla siebie przyjazne dźwięki. Cherry to pełna uroku zabawa z dźwiękami indie-folku. Falling to jak najbardziej współczesna ballada, w której świetny głos Stylesa wybrzmiewa w pełni.
Ale po tym wszystkim, Harry zabiera nas w podróż do lat 60. To Be So Lonely przybliża nas do psychodelicznego popu z dekady Beatlesów i Beach Boysów.
W latach 60. zostajemy jeszcze w intrygującej balladzie She, z niezwykle dramatycznym, iście filmowym, refrenem.
Trwający 6 minut kawałek jest jednym z najciekawszych, najbardziej klimatycznych i najlepszych kawałków w dotychczasowym dorobku muzyka.
Jeśli szukacie dobrego i przyjemnego w obyciu popu na przełom roku i najbliższe miesiące to „Fine Line" warto wziąć pod uwagę. Słuchając tego krążka czuć, że Harry Styles tworzył go w pełni świadomie, bez niepotrzebnego spięcia, wiedząc czego chce i w zgodzie ze sobą. Udała mu się rzadka sztuka stworzenia przebojowego krążka bez potrzeby naginania się do wymagań wytwórni czy prawideł rynku.
„Fine Line” jest jednocześnie komercyjny i autorski. Zapewne cała masa muzyków zazdrości mu takiej umiejętności i odwagi.
Czekam na więcej, choć przy trzecim albumie będę już bardziej wymagający.