„Najlepszą zemstą jest zemsta” – słyszymy w jednym z odcinków. Czas więc chwycić złoty nóż i wymierzyć sprawiedliwość wszystkim nazistom. Rewanż ma tu twarz Ala Pacino, ale brak mu tarantinowskiej iskry.
OCENA
W teorii fabuła zapowiada ostrą, gatunkową jazdę bez trzymanki. Punktem wyjścia jest morderstwo bliskiej Jonahowi osoby. Wtedy pojawia się ktoś, kto pokazuje mu, że powinien walczyć z o wiele potężniejszym od siebie przeciwnikiem. Główny bohater dołącza więc do grupy bezkompromisowych wojowników o sprawiedliwość dla maluczkich. Brzmi znajomo? Nic dziwnego. W „Hunters” znajdziemy wiele cech wspólnych z „The Boys”. Tylko zamiast superbohaterów mamy nazistów, a rzucającego mięsem Butchera zastępuje o wiele grzeczniejszy Meyer Offerman. Niestety tam, gdzie Eric Kripke, Evan Goldberg i Seth Rogen dociskali pedał gazu, David Weil wciska hamulec. W efekcie staje w rozkroku między grindhousem a arthousem, między eksploatacyjnym przesytem a artystowskim realizmem, między „Elzą – wilczycą z SS” a „Listą Schindlera”.
Weil z pazurem wprowadza nas w świat przedstawiony.
Ot, przenosimy się do 1977 roku na grilla u wysoko postawionego polityka. Szybko przyjdzie nam odkryć, że jest on jednym z wielu ukrywających się na terenie Stanów Zjednoczonych nazistów. Planują oni przejąć władzę nad światem, a powstrzymać ich może jedynie złożona z chcących wyrównać rachunki za Holokaust Żydów grupa tytułowych łowców. Trudno o lepszy przyczynek do postmodernistycznej, zanurzonej w pulpie z lat 70. opowieści w stylu „Bękartów wojny”. Ten potencjał szybko jednak zostaje zaprzepaszczony. Narracja zwalnia, a my jesteśmy częstowani ekspozycjami dotyczącymi kolejnych bohaterów.
Mamy tu całkiem niezły zestaw osobowości, z czego każda wyrwana została z innego nurtu zakończonego przyrostkiem „-sploitation”. Nie brakuje wyszkolonej przez MI6 zakonnicy, wkurzonej i dumnie noszącej afro à la Pam Grier w swoich najlepszych latach Afroamerykanki, małżeństwa zajmującego się technologią czy gwiazdora o ego równie wybujałym co jego wąs. Wszyscy ścigani są przez własne demony i pielęgnują osobiste traumy. W ten czy inny sposób stali się ofiarami III Rzeszy i teraz mają szansę oraz środki, aby się zemścić. Jak wiemy, zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale ten rewanż ciągnie się jak wystudzone flaki z olejem.
Położenie zbyt dużego nacisku na realizm zabiera frajdę z seansu.
Motywacje bohaterów są podkreślane, powtarzane i trawestowane na wszelkie możliwe sposoby, aby wszyscy widzowie na pewno je zrozumieli. Każde działanie poprzedzone zostaje pozbawioną rozrywkowych aspektów debatą nad moralnością danego czynu. Zamiast przez akcję, twórcy opowiadają dialogami, repetycjami i retrospektywami. Jednocześnie jednak próbują być obrazoburczy, skręcać w absurd i groteskę. I właśnie wtedy, kiedy do rzeczywistych historii jak do blackoutu z 1977 roku dopisują własne rozdziały, „Hunters” okazuje się najlepszy. Serial dostaje wtedy wiatru w żagle i tylko to może powstrzymać widzów przed jego wyłączeniem.
Nowy Jork jest fascynujący i pochłaniający niczym w „Kronikach Nowego Jorku” dzięki fantazyjnym wstawkom, kiedy chociażby postacie zaczynają tańczyć na plaży w rytm Stayin’ Alive grupy Bee Gees. Ameryka lat 70. ubiegłego wieku uwodzi bowiem nie wtedy, kiedy obserwujemy odtwarzane, ówczesne realia, ale gdy możemy się zachłysnąć ich klimatem za sprawą ścieżki dźwiękowej z utworami The Doors i The Rolling Stones czy wplatanymi tu i ówdzie parafrazami popularnych wtedy gatunków. Przyjdzie nam zobaczyć grindhouse’owy zwiastun, za pomocą którego przedstawieni zostają bohaterowie, reklamę miasteczka zasiedlonego przez zwolenników Hitlera czy teleturniej, w którym uczestnicy muszą odgadnąć, za co Amerykanie nienawidzą Żydów.
Dzięki tym zabiegom twórcy dają nam do zrozumienia, że nie jesteśmy w Stanach Zjednoczonych lat 70., ale w wyobrażeniu o minionych czasach. Swoje podejście dekonstruują w dialogach, każąc bohaterom dyskutować na temat narracji komiksowej. Weil metaforycznie oddaje ówczesną atmosferę, chociażby opowiadając o panujących wtedy paranoicznych nastrojach za sprawą wspominania o teoriach spiskowych. Oglądamy czystą fantazję podbitą wykorzystywaniem różnych konwencji. W trakcie seansu kolejnych odcinków przyjdzie nam zobaczyć heist movie bądź usłyszeć echa kina gangsterskiego i filmu policyjnego. W genotypie serialu nieraz znajdziemy te same cechy co w „The Man from U.N.C.L.E.” czy „Drużynie A”.
Pulpowy duch unosi się nad pojedynczymi motywami i scenami.
Jego rzadkie odwiedziny mają nas przygotować na dwa ostatnie odcinki, kiedy to twórcy popuszczają wodze wyobraźni. To już jest ostra jazda bez trzymanki, zatrzymywana o wiele rzadziej niż we wcześniejszych epizodach. Pewne sceny wciąż są nudnawo przegadane, ale to już nie przeszkadza tak bardzo. Weil przygotował bowiem dla cierpliwych widzów woltę fabularną. Odkrywa wszystkie karty, rozpalając nadzieję na więcej.
Z tego powodu twórcom należy się kredyt zaufania. Jeśli w drugim sezonie (którego nadejście zwiastują liczne cliffhangery) pójdą oni tą samą drogą, być może w końcu dostaniemy rozrywkę, na jaką liczyliśmy, oglądając kolejne zapowiedzi pierwszej odsłony serialu. Jeśli nie, pozostanie nam jedynie ocierać łzy śmiechu podczas seansu „Danger 5”, w którym David Ashby i Dario Russo nie bali się doprowadzać eksploatacyjnych wzorców do ekstremum absurdu.