Minęło 10 lat od premiery filmu „Incepcja” Christophera Nolana. To nadal jeden z najbardziej ambitnych blockbusterów w historii
Ależ ten czas pędzi. W mojej głowie „Incepcja” cały czas była względnie świeżym filmem, a tu się okazuje, że mija już dekada od momentu jej premiery. Czy film Christophera Nolana zmienił coś w hollywoodzkich blockbusterach?
Nie do końca, ale też trudno go o to winić. Tak naprawdę ostatnim wielkim przełomem w kinie rozrywkowym był „Matrix”. Popchnął on blockbustery w nowym, świeżym kierunku, łącząc w sobie innowacyjną warstwę formalną z ambitną fabułą zahaczającą o tematy filozoficzne i egzystencjalne. Był to jednak ostatni tak duży krok naprzód, tym bardziej, że i tak wykonany w czasach, gdy kino miało już ponad 100 lat i na dobrą sprawę wymyślono i pokazano w nim już wszystko. Teraz przyszedł czas na, w najlepszym wypadku, kreatywny recykling. I „Incepcja” była właśnie czymś takim.
Swoją premierę kinową „Incepcja” miała 16 lipca 2010 roku.
Z jednej strony, projekt Nolana był wielką niewiadomą i pewnym ryzykiem dla reżysera i wytwórni Warner Bros. Z drugiej strony, był to film nakręcony przez niego tuż po „Mrocznym Rycerzu”, drugiej w historii produkcji w 2D, która samodzielnie przekroczyła granicę 1 mld dol. wpływów w światowym box offisie.
Nolan był już wówczas potęgą w Hollywood i cieszył się ogromną popularnością, fani kina byli nim zafascynowani. Zresztą „Mroczny Rycerz” nie tylko zarobił ogromne pieniądze, ale też został przez wielu widzów i krytyków uznany za jeden z najlepszych filmów (nie tylko adaptacji komiksów) w historii kina. Tak więc wytwórnia mogła sobie pozwolić na takie ryzyko. I, na Charliego Chaplina, jakże im się to opłaciło!
Zacznijmy może od kwestii nie najważniejszej, ale w kontekście tego filmu wartej odnotowania. „Incepcja” stała się olbrzymim kasowym sukcesem.
Film Nolana, przy budżecie wynoszącym ogromne 160 mln dol., zdołał zarobić na całym świecie fenomenalne 829,9 mln dol.
Nawet dziś są to kwoty, których większość rozrywkowych superprodukcji nie dosięga. A jeśli już, to są to sequele popularnych serii albo adaptacje kultowych książek/komiksów z wielomilionową bazą fanów i potencjalnych odbiorców.
A w przypadku „Incepcji” mówimy o filmie, który nie należy do żadnej serii, nie jest sequelem czy prequelem bądź adaptacją istniejącej wcześniej historii z kart książek itp. To oryginalny pomysł Nolana! Tak więc jego sukces kasowy jest niezwykle ważny dla branży, bo pokazuje, że o ile ktoś ma naprawdę ciekawą historię do opowiedzenia, to znajdzie się na nie widownia, czasem nawet tak ogromna jak w przypadku „Incepcji”. Innymi słowy, oryginalne pomysły są w cenie, ludzie chcą je oglądać i mogą stać się wielkimi przebojami.
Oczywiście „Incepcja” to nadal rodzynek, niemalże pojedynczy wyjątek od reguły, z której Hollywood nadal nie wyciągnęło żadnej lekcji, a wręcz przez kolejne lata zwiększyło produkcję sequeli i remaków o kilka biegów. Tym niemniej, Nolan udowodnił, że nie tylko wielkie franczyzy mogą się sprzedawać, i że nie jest tak, iż nie ma dziś już miejsca w kinie rozrywkowym na oryginalne historie. Ci, którzy tak twierdzą, po prostu nie mają pomysłów i chęci (oraz talentu), by je nakręcić.
Przechodząc jednak do samego filmu – ten jest wyjątkowy. Wiem, że nie brakuje ludzi, którym się „Incepcja” nie podobała, ale nikt nie przekona mnie, że to bezwartościowy i pusty blockbuster na miarę Michaela Baya czy jakichkolwiek innych widowisk z Fabryki Snów.
Już na poziomie samego konceptu film Nolana wybija się na tle reszty i to nie tylko mainstreamowych filmów.
Stosunkowo niewielu filmowców, tym bardziej hollywoodzkich, decydowało się podjąć tematykę snów, która jest dla nas tyleż samo fascynująca co zagadkowa i otoczona mgłą mistycznej tajemnicy. Nolan tymczasem podjął to zagadnienie i jeszcze zrobił to w imponującym stylu, mieszając je z thrillerem psychologicznym, sensacją i heist movie.
Podziwiam też Nolana za to, że nie obawiał się zaserwować widowni masowej filmu, który nie jest łatwy w odbiorze i wymaga konkretnego skupienia oraz inteligencji.
Często spotykam się z opinią, że „Incepcja” to film przekombinowany, poplątany, że można się w nim zgubić. Ja nie miałem takiego poczucia i to nawet, gdy oglądałem go po raz pierwszy. Natomiast faktem jest, że wymaga on skupienia i ci widzowie, którzy byli nastawieni na klasycznego blockbustera, rzeczywiście mogli zostać zaskoczeni i być nieprzygotowani na to, co przyszło im obejrzeć.
Jak dla mnie podjęcie tematyki natury snów w taki sposób, jak to zrobił Nolan, jest absolutnym majstersztykiem, a i późniejsze, pojawiające się w drugim i trzecim akcie wyprawy na kolejne poziomy śnienia sprawiły, że siedziałem wbity w fotel z otwartymi ustami, co jakiś czas zapominając oddychać. Może po prostu Nolan wstrzelił się idealnie w moje oczekiwania.
Do dziś imponuje mi to, jak bardzo serio Christopher Nolan podszedł do tej produkcji. Wszystko jest w „Incepcji” perfekcyjnie zaplanowane, dopięte na ostatni guzik od strony formalnej.
Reżyser razem z Hansem Zimmerem zadbali o wyjątkową, unikalną i charakterystyczną ścieżkę dźwiękową, pełną ciężaru, melancholii, podszytą smutkiem, której nie można pomylić z innym filmem.
Nolan zebrał też fantastyczną ekipę aktorów, z Leonardo DiCaprio na czele. Oprócz niego w „Incepcji” zagrali też m.in. Tom Hardy, Joseph Gordon-Levitt, Marion Cotillard, Ellen Page, Michael Cane, Ken Watanbe, Tom Berenger. Wielu ludzi chyba zapomina jak bardzo imponująca jest to obsada.
Nie można też nie wspomnieć o warstwie wizualnej. Choć w żadnym razie nie przełomowa, to twórcom udało się pokazać widzom coś świeżego i wyróżniającego się na tle innych blockbusteów.
Sam pamiętam, że oglądając pierwsze zwiastuny, miałem poczucie, że Nolan przygotował nam jakiś przełom w efektach specjalnych. Ostatecznie przełomu może nie było, ale sama ich pomysłowość, koncept i to, jak prezentowały się na ekranie, do dziś robią duże wrażenie.
Mówimy tu o fascynujących zabawach z perspektywą, ciekawych efektach „składania się” miasta (przyznajcie, kiedy wcześniej widzieliście takie sceny w filmie sci-fi?), eksperymentowaniu ze slow motion i przede wszystkim o tym, że ekipa często korzystała nie z CGI, a z praktycznych efektów specjalnych. Tutaj piję przede wszystkim do kultowej już sekwencji w hotelu jawnie inspirowanej podobnymi pomysłami formalnymi i logistycznymi Stanleya Kubricka, które legendarny twórca wykorzystał w filmie „2001: Odyseja kosmiczna”.
Ale warstwa wizualna „Incepcji” nie służy tylko do cieszenia oka – ona spełnia swoją rolę narracyjną.
Podczas seansu przyjdzie nam obserwować całą masę symboliki, począwszy na wiatraczka, który widzimy na początku i końcu filmu, po architekturę snów, w których miasta przypominają labirynty bądź plansze do gier. To wszystko składa się w imponującą rozmachem intymną historię o żałobie, poczuciu winy, ale też i naturze upływającego czasu zamkniętą w szkatułce kina akcji i thrillera. I pomimo skali można też go odbierać osobiście, bowiem „Incepcja” to jeden z największych i najdroższych kameralnych filmów wszech czasów. Nolan z mistrzowskim wyczuciem żongluje w nim nie tylko gatunkami, ale i emocjami, wygrywając na filmowych strunach przeróżne dźwięki, od wysokich po niskie.
Dlatego też, pomimo iż wielu ludzi uważa go za film zimny i za bardzo na serio, ja uważam, że aż kipi od emocji i jest bodaj najbardziej humanistycznym blockbusterem w historii.
Zagłębia się on bowiem w fascynujące i nieokryte lądy ludzkiego umysłu próbując zrozumieć i rozwikłać prawidła tego, jak działają nasze mózgi, pamięć, sny i emocje. A przy tym robi to w powalającym na łopatki i pełnym rozmachu stylu.
Z „Incepcją” związana jest jednak smutna konstatacja – jak pisałem wcześniej jest to pojedynczy przypadek, niczym błąd w matriksie. Przez te 10 lat od premiery filmu Nolana jedynie „Mad Max: Na drodze gniewu” zaoferował masowej widowni równie artystycznie odważne komercyjne widowisko. Ale to i tak nierówne zestawienie, gdyż czwarty „Mad Max” odważny jest jedynie w warstwie wizualnej i formalnej.
Do tego film Nolana właściwie się nie zestarzał. Oparł się piaskom czasu i gdy ogląda się go po raz pierwszy w 2020 roku to nadal pozostaje świeży i szalenie efektowny. I taki sam też zapewne będzie jego odbiór w 2030 czy 2040 roku.
„Incepcja” może i nie jest arcydziełem, czyli filmem absolutnie idealnym, ale w moim odczuciu jest jej do tego ideału całkiem blisko.
Na pewno jest to dzieło, które spokojnie można określić ponadczasowym, nawet jeśli także za 20 lat widzowie będą mieli problemy z jego zrozumieniem.
A biorąc pod uwagę to, jak trudnym i bliskim cudu zadaniem jest zrobienie jakiegokolwiek filmu, mój szacunek do Christophera Nolana za to dzieło jest ogromny. Szczególnie, że udowodnił całej branży i światu, że kino rozrywkowe nie musi być głupie, a granica pomiędzy efektownym a efekciarskim jest naprawdę duża, choć nie każdy potrafi na niej balansować.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.