Widzieliśmy już pierwsze sześć odcinków Iron Fist, czyli czwartej produkcji Marvel Studios zrealizowanej w ramach Netflix Originals. Nie zapowiada się na to, żeby był to kolejny hit.
OCENA
Iron Fist to już czwarty serial o superbohaterze ze stajni Marvela, który trafi na platformę Netflix. Po dwóch seriach Daredevila oraz po emisji jednosezonowych produkcji poświęconych Jessice Jones i Luke'owi Cage'owi, przyszła pora na 13 odcinków przedstawiających widzom postać Danny'ego Randa.
Widziałem już sześć z nich i mogę ocenić, jak w roli mistrza wschodnich sztuk walki wypadł Finn Jones i jaki właściwie jest serial z jego udziałem.
Ta ocena nie będzie niestety pozytywna. Daredevil był powiewem świeżości i pokazał superbohatera odartego z boskiej aury, który zmaga się z wewnętrznymi demonami. Jessica Jones skupiła się na postaci kobiecej i problemie molestowania kobiet, czego do tej pory brakowało w portfolio Marvela. Luke Cage traktował zaś o mieszkańcach Harlemu i trudnościach, z jakimi zmagają się czarnoskórzy mieszkańcy Ameryki.
Iron Fist w porównaniu do poprzednich seriali wypada blado i brakuje mu wyraźnego motywu przewodniego. To taka generyczna opowiastka o superbohaterze, w której zabrakło czegoś więcej. Sprawdzi się jako rozrywka na sobotnie deszczowe popołudnie, ale jestem przekonany, że widzowie będą traktować Iron Fist raczej jako pomost do serii The Defenders, niż samodzielnie broniącą się produkcję.
Iron Fist to dowód na to, że formuła wybrana przez Netfliksa powoli się wyczerpuje.
Jestem fanem komiksów, więc mimo niedociągnięć wkręciłem się w historię i czekam na dalszy ciąg. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby zarwać noc na tzw. binge-watchingu tak jak to robiłem w przypadku Daredevila i pozostałych dwóch seriali Netfliksa o superbohaterach z Nowego Jorku. Seans odcinków, które miałem okazję obejrzeć przed premierą, też rozbiłem na kilka dni.
Po tych sześciu epizodach widzę, że produkcji brakuje wyróżnika. W dodatku chciałbym oglądać bohaterów w akcji, a nie poznawać - i to w żółwim tempie - ich genezę. To miał być serial o wojowniku, a widziałem w nim przede wszystkim szpital psychiatryczny i siedzibę korporacji! Możliwe, że mam już dość tzw. origin stories, ale mimo to patrząc na pierwsze recenzje coś jest na rzeczy. Iron Fist został przyjęty został dość chłodno na całym świecie.
O czym w ogóle opowiada Iron Fist?
To kolejny serial, który pokazuje nam początki przygód przyszłego superbohatera. Tym razem jest to młody mężczyzna, który w dzieciństwie w wyniku wypadku lotniczego w Himalajach trafił do tajemniczej krainy K'un-Lun. Uratowali go tybetańscy mnisi i zrobili z niego mistrza wschodnich sztuk walki. Danny Rand zyskał dzięki nim swoją supermoc i stał się Żywą Bronią - wojownikiem znanym jako tytułowa Żelazna Pięść.
Danny, który przyjął miano Iron Fist, poprzysiągł walkę z organizacją Hand. Lata wcześniej stracił w wypadku rodziców, a teraz powraca do Nowego Jorku. Najpierw próbuje odbudować więź z przyjaciółmi z dzieciństwa, a potem stara się przejąć część udziałów w firmie należącej do jego ojca. Nie jest mu oczywiście lekko i ma problemy z dostosowaniem się do realiów współczesnej zachodniej rzeczywistości.
Sceny, w których Danny Rand odkrywa jak bardzo świat się zmienił pod jego nieobecność, były jednymi z ciekawszych w całym serialu.
Iron Fist nie wrócił jednak do Nowego Jorku tylko po to, by dowiadywać się od bezdomnego człowieka, czym jest internet. Ma w końcu swoją misję, chociaż rozpoczyna ją od wejścia bez butów do siedziby firm swojego ojca. Z początku to powołanie była mirażem, w który Danny Rand sam nie do końca wierzył. Okazuje się jednak, że Hand jest bardziej realne, niż zdawał sobie z tego sprawę.
Widzowie (jeśli oglądali poprzednie serie) dobrze wiedzą, że Hand istnieje. Z organizacją złowrogich wojowników ninja walczył już w swoim serialu Daredevil. Nie kupuję ich jednak jako motywu przewodniego w najnowszym serialu - tym bardziej mając świadomość, że to do walki z Hand powołany zostanie sojusz The Defenders, więc Iron Fist nie pokona ich w pojedynkę.
Do tej pory każdy z herosów netfliksowego Marvela miał swojego przeciwnika i kolejne seriale miały wymiar osobisty.
Dardevil musiał pokonać Kingpina, Jessica Jones próbowała się wyrwać spod wpływu Kilgrave'a, a Luke Cage miał swojego Cottonmoutha. Danny'emu zabrakło takiego nemesis, a przecież to właśnie arcywrogowie zazwyczaj definiują superbohaterów. Enigmatyczna organizacja Hand nie jest dobrym substytutem dla jednego i charyzmatycznego łotra.
Nie pomaga też gra aktorska i mało porywające postaci poboczne. Firmą, którą chce odzyskać Danny, pod jego nieobecność zajmowało się rodzeństwo - Ward i Joy Meachum. W dzieciństwie znali Danny'ego, ponieważ ich ojcowie wspólnie założyli przedsiębiorstwo Rand Enterprises. Po uznaniu dziedzica Randów za zmarłego brat z siostrą przejęli biznes. Pojawienie się Danny'ego wywraca ich życie do góry nogami.
Nie mogę przeboleć, że tak nieudolnie poprowadzono wątek walki młodego Randa o firmę.
Nie będę się zagłębiał w szczegóły, ale najpierw zarysowano konflikt, potem rozstawiono pionki, a chwilę później planszę wywrócono do góry nogami i bałagan zamieciono pod dywan. Nie kupuję kompletnie niewiarygodnej przemiany Joy. Nagle zdecydowała się wejść na wojenną ścieżkę, by po chwili ją opuścić i znów stać się dla Danny'ego substytutem starszej siostry. Ward zaś wygląda wręcz na rozchwianego emocjonalnie.
Na rodzeństwu lista bohaterów drugoplanowych się nie kończy. Danny'emu pomaga Coleen Wing - azjatycka kobieta z własnym Dojo. Wprowadzenie sojuszniczki Randa nie było jednak zbyt płynne. Scenarzystom chyba zabrakło pomysłu na to, jak połączyć historię tych dwóch postaci. O tyle dobrze, że jej wątek poboczny zapowiada się ciekawie - ale nie wiem jeszcze jak się rozwinie.
Marvel zaczął z przytupem, ale zamiast wyprowadzić kolejny cios wytracił impet.
Iron Fist jest pełen sprzeczności i mam na myśli tutaj zarówno głównego bohatera, serial mu poświęcony i całą otoczkę. Razi to, że Coleen jest raz pewna siebie, a po chwili spuszcza uszy. Joy to osoba o złotym sercu, a jednocześnie twarda bizneswoman. Ward to zaś z początku twardy biznesmen, który popada w uzależnienie i zaczyna nawet użalać się nad sobą.
Nawet Danny to z jednej strony najlepszy z najlepszych wojowników, a z drugiej cały czas wątpiący w siebie dzieciak. Serial nie przedstawia w dodatku bohaterów jako walczących ze swoimi słabościami. Prędzej przypomina to efekt rzucania przez scenarzystów monetą przed kolejnym odcinkiem, albo nawet sceną, by na tej podstawie podjąć decyzję, z której skrajnej strony pokazać postać.
Serial nie zachwyca też pod względem realizacji.
Burdne sceny walki w Daredevilu oraz dynamiczne zwroty akcji w Jessice Jones sprawiały, że te seriale były jakieś. Luke Cage pokazywał świat ulicy i czerpał z niego garściami. W każdej produkcji oglądaliśmy Nowy Jork z zupełnie innej, równie fascynującej strony. Tutaj tego zabrakło, a Manhattan po którym porusza się Rand nie tylko ma uroku Harlemu lub Hell's Kitchen, ale też nie ma swojego własnego klimatu.
Iron Fist, nawet jeśli sceny walk rozczarowują, jako serial miał szansę być wyrazisty, jeśli tylko wzorem komiksów główny bohater dysponowałby specyficznym poczuciem humoru. Tego niestety zabrakło, a Danny Rand jest po prostu... nijaki. Naiwny, wycofany, zagubiony. Jeśli serial skłania do śmiechu, to raczej przez uczucie zażenowania, niźli ze względu humor chociaż ciut wyższych lotów.
To się niestety przekłada na ocenę serialu, a przynajmniej na tej części, którą do tej pory widziałem.
Jeśli w dodatku sobie przypomnę, jakie cuda wyczynia Noah Fawley, który zajął się trudnym bohaterem w postaci Legiona, to Fox w tym sezonie wygrywa z Netfliksem w przedbiegach. Szkoda, że Marvel przy współpracy z serwisem streamingowym wyłożył się właśnie teraz, a najsłabszym ogniwem serii jest ostatnia seria przed nadejściem The Defenders, na które Netflix szykuje nas od trzech lat.
Chciałbym mieć jeszcze ciut nadziei, że po tym kiepskim starcie serial jeszcze mnie zaskoczy. Widziałem niecałą połowę pierwszego sezonu, a to może oznaczać, że najlepsze jeszcze przed nami. Marvel przyzwyczaił nas jednak do tego, że jego netliksowe serie właśnie w tym momencie łapią zadyszkę, by odzyskać oddech dopiero przed finałem. Jeśli Iron Fist słabo startuje, to nie rokuje to dobrze na przyszłość.
Iron Fist spotkał się w dodatku z ogromną krytyką jeszcze przed premierą.
Chociaż aktora do głównej roli wybrano zgodne z komiksowym pierwowzorem, to Marvel jest krytykowany za to, że w serialu o bohaterze będącym mistrzem sztuk walki główną postać gra człowiek rasy białej, a nie Azjata. Uważam, że to w dużej mierze bzdurne, bo serial to adaptacja komiksu, a nie obyczajowy manifest, w którym artyści powinni się podporządkować źle rozumianej poprawności politycznej.
Jedno trzeba jednak krytykantom oddać - Azjaci mogą poczuć się tym serialem dotknięci. Nie chodzi nawet o to, że to Biały Mężczyzna został przedstawiony jako Żywa Broń i ten najsilniejszy wojownik w uniwersum Marvela. To motyw stary jak świat. Kiepskim zagraniem było to, że Danny stara się uchodzić za bardziej azjatyckiego, niż osoby wywodzące się z kultury azjatyckiej.
To może być gwóźdź do trumny tego serialu.
Jestem niestety przekonany, że czegokolwiek twórcy nie zaplanowali na kolejne epizody, to Iron Fist nie dorośnie poprzednim serialom współtworzonym przez Netfliksa i Marvel Studios do pięt. Poprzeczka była ustawiono wysoko, ale nie w chmurach, a i tak nie udało się do niej zbliżyć.
Nowa seria nie jest oczywiście, mimo krytyki, w gruncie rzeczy zła. Po prostu czwarta z rzędu produkcja w tym podobnym klimacie, w dodatku nie wyróżniająca się z tłumu, nie może liczyć na taryfę ulgową. Oczekiwałem po Marvelu i Netfliksie czegoś więcej. Twórcy przyzwyczaili mnie do wyższego poziomu.
Trzeba to powiedzieć wprost: serial na wielu polach rozczarowuje wtórnością i banałem, a Iron Fist - w przeciwieństwie do poprzednich produkcji z cyklu - nie ma ani jednego silnego elementu, który pozwoliłby przymknąć oko na niedociągnięcia.