REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Jak hipsteryzować o mainstreamie?

Schowajcie się z indie-wszystkim, shoegaze’em, wall noise, post-rockiem, i wszystkimi innymi dziwacznymi nazwami godnymi hipstera. Dzisiaj też sobie pohipsteryzujemy, ale o ciut bliższej wszystkim muzyce. Nauczymy was na kogo i jakich argumentów używać by na włączenie Zetki czy Eski powiedzieć z dumą prawdziwego hipstera „I knew them before they were cool”.

12.07.2013
20:15
Jak hipsteryzować o mainstreamie?
REKLAMA

Zaczniemy od kalibru hip-hopowego - Black Eyed Peas. Band uformował się w 1998 jako trio: will.i.am., Taboo, oraz Apl.de.ap, i w takim składzie wydano dwa pierwsze krążki „Behind The Front” oraz „Bridging The Gap”. To były czasy kiedy dla tych panów liczył się bardziej surowy hip-hop, pełny skreczy, szybkich bitów i męskich rapowanek, a kobiecy wokal małym ozdobnikiem w niektórych utworach, a nie ich stałym elementem –gościnnie tylko u chłopaków śpiewały m.in. Macy Gray czy Lil Kim. A potem przyszła Fergie, nadeszło „Where Is The Love?” i „Elephunk”. Resztę doskonale znamy. Absolutnie nie mam nic do późniejszych dokonań BEP (nie licząc „The E.N.D.” oraz „The Beginning”), ale przejście w stronę bardziej popową nie wyszło na lepsze od strony artystycznej. Jedynie hajs zaczął się bardziej zgadzać. A wam polecam zapoznać się z krążkiem „Bridging The Gap”.

REKLAMA

Chociaż sam zainteresowałem się Archive dopiero po wydaniu przez nich „With Us Until You’re Dead” to – o dziwo – pierwszym krążkiem którym od nich kupiłem był debiutancki „Londinium”. I powiem wam szczerze, ale niespełna 5-minutowe „Nothing Else” czy niewiele dłuższe „So Few Words” z pierwszego krążka Archive potrafi równie mocno zahipnotyzować co 16 minut „Again”. Nie katujcie bez przerwy „You All Look The Same To Me”, a posłuchajcie Archive zanim stało się znane. I polecam też kompletnie niedoceniany (i podobno przez sam zespół nielubiany) „Take My Head”. Bo Archive naprawdę było fajne zanim stało się cool i zanim „Bullets” wybrano do zwiastunu „Cyberpunk 2077”.

Wracamy nad Wisłę, i od razu do niezłej beczki. Szczere pytanie – czy na słowo „Doda” przychodzi wam do głowy skojarzenie z muzyką? No właśnie. Pora to zmienić. Cofamy się do roku 2002, zanim Rabczewska poszła do „Baru” i zrobiła sobie większe cycki, a w Virgin grał basista Closterkellera, a Tomek Lubert naprawdę robił rocka. Kiedy puszczam komukolwiek utwory z debiutanckiego albumu Virgin, to wszyscy się za głowę łapią i pytają „Jak to, to śpiewa Doda? No way!”. No bo, jasna cholera, czemu ona dłużej nie mogła robić takiego rocka zacierającego o hardcore i nu-metal, a teksty były miliard razy ambitniejsze niż „Nie daj się, ludzie niech sobie myślą…”. Doda naprawdę była cool zanim stała się znana.

Zostajemy w Polsce. Znacie Julię Marcell? Myślę że tak - znaczy się, mam nadzieję że tak, bo ostatni album „June” to krążek pełen dobra i cudów. Po tym albumie, który był niewątpliwie wielkim sukcesem artystycznym, na Julię spłynął deszcz nagród, wyróżnień, i grania mnóstwa koncertów i festiwali. A ja gorąco polecam również pierwszy krążek Julii - „It Might Like You” wydany w 2009. Fundusze na jego nagranie Marcell uzyskała z crowdfundingu na portalu sellaband.com. Jest on znacznie bardziej surowy niż jego następca, i przez to możemy skonfrontować czy Marcell faktycznie była cool zanim zaczęła grać na każdym wielkim „openerze”.

Dalej Polska, i dalej piękne damskie głosy. Mam nadzieję zabić wam ćwieka – ilu z was słuchało Brodki przed „Grandą”? No właśnie. Znaliście te pojedyncze single („Ten”, „Dziewczyna mojego chłopaka” czy „Znam cię na pamięć”) z radia, ale jestem bardziej niż pewien że całych płyt jakoś nie chciało wam się tykać. Błąd, i to wielki. Bo nawet nie wiecie jaki kawał fajnej muzyki was tam omijał, zwłaszcza na drugich „Moich piosenkach”. I nie mówię od razu że „Granda” jest gorsza. Bo jest genialna. Ale to absolutnie nie znaczy że trzeba się jarać tylko jednym albumem Brodki. Wcześniej też była bardzo cool.

REKLAMA

Dobra, wyjeżdżamy z Polski. Teraz zapomnijcie o „American Idiot”, zapomnijcie o „Shoot The DJ”, zapomnijcie o „Know Your Enemy”, a nawet o „Basket Case” czy „Time Of Your Life”. Bo Green Day jako młodziaki raczkujące w punk-rocku też coś fajnego miały. Przede wszystkim – werwę nieprzeciążoną niczym. Bo nie wiem jak dla was, ale według mnie od czasów „American Idiot” ci panowie chcą robić wszystko wielkie i na siłę epickie, byle tylko przeskoczyć samych siebie. A kiedyś po prostu brali w łapy gitary i pałeczki, i zwyczajnie napierdalali w instrumenty, a utwory trwały najdłużej 4 minuty. Nie słychać żadnego ciśnienia, tylko dobrą zabawę. Gdzie się ona podziała? Została na pierwszych albumach. Łącznie z uroczym fałszowaniem Billy’ego Joe Armstronga.

To teraz można przywdziać ray-bany, wcisnąć się w vansy, i nawet w towarzystwie kumpli wychowanych na Bravo hipsterować do woli. Have fun, a ja idę posłuchać Eski.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA