Jaki ojciec, taka córka od Netfliksa spodoba się tym, którzy tęsknią za miłymi komediami z lat 90.
Po istnym festiwalu filmów science-fiction, Netflix zwrócił się tym razem ku komediom familijnym. "Jaki ojciec, taka córka" spodoba się głównie tym, którym wyjątkowo doskwiera brak miłych, choć pozbawionych charakteru produkcji z lat 90.
OCENA
Sposób, w jaki Netflix buduje swą bibliotekę filmów, jest na swój sposób uroczy. I przy okazji interesujący. W owej budowie głównym fundamentem są oczywiście badania, które na bieżąco mierzą klikalność i oglądalność poszczególnych produkcji. Jako że jednym z filarów Netfliksa jest widownia żywo zainteresowana filmami science-fiction, ostatnio mieliśmy okazję naoglądać się całego mnóstwa ichniejszych prób dostarczenia fanom takowych treści.
Innym dość mocnym segmentem użytkowników Netfliksa są też ludzie wychowywani w latach 80. i 90. To do nich platforma kieruje swoje produkcje. Począwszy od "Stranger Things", które nostalgię za latami 80. wywołało nawet u ludzi, którzy w ogóle nie znali tej dekady, po netfliksowe filmy akcji i komedie. To zresztą jest też powodem, dla którego biblioteka Netfliksa zawiera w 90% filmy powstałe po 1990 roku, o czym zresztą pisałem niedawno.
I w takim tonie oraz stylistyce utrzymany jest najnowszy komediodramat "Jaki ojciec, taka córka".
Film zaczyna się w momencie, w którym kończy się większość komedii romantycznych.
Rachel (Kristen Bell) staje na ślubnym kobiercu. Jednak w momencie wypowiadania przysięgi zaczyna dzwonić jej telefon służbowy. To z kolei sprawia, że jej narzeczony postanawia zrezygnować ze ślubu i zostawia ją samą przed ołtarzem. Z odsieczą przychodzi jednak niewidziany od lat ojciec Rachel, Harry (Kelsey Grammer). Po przepełnionej alkoholem nocy oboje budzą się skacowani na ogromnym statku rejsowym. Okazuje się, że Rachel postanowiła jednak skorzystać z wykupionego wcześniej rejsu na Karaiby i zabrała ze sobą tatę... w ramach podróży poślubnej.
Na dobrą sprawę "Jaki ojciec, taka córka" to nic więcej jak zamerykanizowana i mniej udana wersji europejskiego filmu "Toni Erdmann". W nim również mieliśmy do czynienia z zapracowaną córką, która nie ma prywatnego życia i najchętniej spędzałaby czas na rozmowach telefonicznych z przełożonymi. Także i postać ojca, tytułowego Toniego Erdmanna, była nieobecna w życiu córki. I choć nie jestem nadmiernym fanem tego filmu, to miał on jednak ciekawiej nakreślone postaci i parę zaskakujących scen mierzących się z przyzwyczajeniami do utartych schematów widzem.
"Jaki ojciec, taka córka" porusza oczywiście tematykę pracoholizmu współczesnego społeczeństwa, wpatrywania się bez przerwy w telefon, wychowywania się bez ojca. Jest to też obraz tego, jakie szkody w psychice córki jest w stanie wyrządzić brak taty. Ale problemy te zostały nakreślone tylko powierzchownie. Oparto je na ogranych schematach, przyjemnej w obyciu formie, oldschoolowym soundtracku zawierającym szlagiery z lat 80. i 90.
I tak powstał dość przeciętny, choć nieszkodliwy 100-minutowy spot promujący karaibskie rejsy. Cóż, można i tak.
Cieszę się, że końcu ktoś powierzył główną rolę w filmie Kelseyowi Grammerowi. Jest on wybitnym aktorem, nie tylko komediowym (a z tym gatunkiem jest kojarzony), ale i dramatycznym, co udowodnił genialny i zakończony przedwcześnie serial "Boss".
Grammer jest aktorem na poziomie Gene’a Hackmana. Niestety jego kariera potoczyła się w kierunku sit-comów i tak już zostało. "Jaki ojciec, taka córka" wprawdzie nie wprowadza go na nowe tory, ale przynajmniej jest centralną postacią filmu. Siłą rzeczy nawet z tak średnio rozbudowanym scenariuszem radzi sobie na tyle dobrze, że chwilami widać jego wielki talent. Wychodzi on przede wszystkim w momentach bardziej dramatycznych. Towarzysząca mu Kristen Bell jest właściwie taka jak zawsze – urocza, pełna werwy i niespożytej energii. Kamera ją uwielbia, z wzajemnością.
Nie bez powodu pisałem wcześniej o sentymencie do lat 90., jaki wydaje się często emanować z produkcji Netfliksa.
Oglądając "Jaki ojciec, taka córka" co rusz miałem wrażenie, że oglądam film z trochę innej epoki.
Przebieg fabuły, narracja, montaż czy też gra aktorska rozgrywają się w nim na zupełnie innych, wolniejszych obrotach. Współczesne komedie (i filmy w ogóle) przyzwyczaiły nas do szybkiego, teledyskowego montażu, każda kolejna komedia próbuje prześcignąć konkurencję w wymyślaniu jak najbardziej abstrakcyjnych i widowiskowych scen. Tymczasem nowa produkcja Netfliksa jest taka trochę niedzisiejsza. I to w dobrym tego słowa znaczeniu. Współczesny widz jest przeładowany bodźcami, tak więc tego typu "wolniejszy" i spokojniejszy film stanowi powiew świeżości.
Minusem tego wszystkiego jest jednak to, że "Jaki ojciec, taka córka" nie rozwija w pełni swoich skrzydeł. Ani jako komedia, ani jako dramat obyczajowy. W tym pierwszym gatunku nie wybija się nadmiarem scen, po których będziecie się tarzać po podłodze ze śmiechu. Co najwyżej kilka razy uśmiechniecie się pod nosem.
W tym drugim gatunku z kolei brakuje mu wyrazistych i ciekawie napisanych postaci oraz bardziej oryginalnej fabuły, która potrafiłaby zapaść w pamięć na dłużej oraz wywołać jakieś naprawdę silne emocje. To lekki, przyzwoity i bezpieczny film. Uśredniony i to do bólu. Co oczywiście wcale nie musi być takie złe. Nie jest to głupkowaty poziom komedii z Adamem Sandlerem, ale też nie ma tu tak dobrego scenariusza i warstwy dramatycznej jak u Judda Apatowa. Źle nie jest.
Każdy, kto ma zły nastrój, jest zmęczony, szuka czegoś mało angażującego, przyjemnego w obyciu i relaksującego, znajdzie w nowym filmie Netfliksa coś dla siebie.