Po kompletnie nudnym i nieudanym "Dziedzictwie Bourne’a", Matt Damon i Paul Greengrass powracają na posterunek i przywracają serię na właściwe tory.
Zapewne znajdą się widzowie, którym jednak nowa odsłona Bourne’a nie przypadnie do gustu i będę w stanie nawet zrozumieć dlaczego. W porównaniu z poprzednimi częściami (nie licząc Dziedzictwa) i z konkurencyjnymi filmami akcji, fabuła "Jasona Bourne’a" jest dość wątła. Może się nawet wydawać wysilona, jako pretekst do tego, by nakręcić nowy film.
Po tym jak Jason Bourne (Matt Damon) poznał swoją tożsamość i na kilka lat zniknął z pola widzenia, postanowił powrócić i wraz z pomocą Nicky Parsons (Julia Stiles), stara się dowiedzieć więcej o swojej przeszłości i śmierci swojego ojca. Na scenę wkraczają agenci CIA, Heather Lee (Alicia Vikander) oraz jej przełożony Robert Dewey (po raz kolejny ścigający Tommy Lee Jones), którzy depczą mu po piętach.
Jestem w stanie się zgodzić, że fabularnie nie brzmi to jakoś specjalnie oryginalnie. Natomiast różnica pomiędzy "Jasonem Bounre’em", a innymi filmami akcji opiera się na znakomitej reżyserii.
Nie dziwię się wcale, że Matt Damon zarzekał się, iż nie powróci do serii dopóki za kamerą ponownie nie stanie Paul Greengrass.
To on nadaje rytm całości; sprawia, że napięcie sięga zenitu, a widz cały czas nie ma poczucia spokoju razem z nieustannie ściganym i uciekającym Bourne’em.
Na dobrą sprawę, "Jason Bourne" składa się ze stosunkowo niewielu scen dialogowych (wcześniejsze newsy mówiły prawdę – Matt Damon prawie się w tym filmie nie odzywa), a cała reszta to rozbudowane i długie sceny ucieczki Bourne’a przed agentami i ludźmi chcącymi go złapać/zabić.
I ja to w pełni kupuję. Tym bardziej, że sekwencje pościgów są genialnie skonstruowane i wirtuozersko nakręcone. Każda z nich robi niesłychane wrażenie, w dużej mierze dzięki temu, że rozgrywa się w zatłoczonych miejscach. Są to m.in. zapełnione setkami protestujących ulice Grecji czy pełne samochodów jezdnie Las Vegas. Nikt tak jak Paul Greengrass nie potrafi ogarnąć scen zbiorowych. Nie wiem do końca, jak on to robi, że potrafi zapanować nad setkami ludzi i podołać temu logistycznemu piekłu, ale efekt jest niesamowity. Kamera z finezją towarzyszy Bourne’owi zarówno gdy ten próbuje przebić się przez tłumy strajkujących ludzi, jak i gdy pędzi samochodem taranując dziesiątki aut (zakochacie się w tej scenie). Mistrzowska robota od strony formalnej.
Czy mógłby to być lepszy film? Pewnie tak.
Lepszy scenariusz, bardziej rozbudowane postaci, mniej wtórności i więcej dialogów dla Matta Damona (chwilami można odnieść wrażenie, że Jason Bourne jest postacią drugoplanową) z pewnością by nie zaszkodziły. Ja nadal wyżej stawiam „Krucjatę" i "Ultimatum". Tym niemniej, na najnowszej odsłonie bawiłem się bardzo dobrze, także z czystym sercem polecam fanom serii i nie tylko.