REKLAMA

A co, gdybym wam powiedziała, że wszyscy mamy na rękach krew, którą przelał Joker?

Obejrzałam w końcu „Jokera” i nie umiem po tym seansie dojść do siebie. O tym filmie trzeba rozmawiać.

Arthur fleck kim jest joker
REKLAMA
REKLAMA

W tym tekście roi się od spoilerów z „Jokera”. Czytasz na własną odpowiedzialność.

Od momentu wyjścia z kina nie potrafię nie myśleć o „Jokerze”. Więcej, nie umiem myśleć o tym filmie inaczej niż o przeszywającym dramacie psychologicznym. To nie jest żadne kino superbohaterskie, a jego powiązanie z samym Jokerem, Batmanem czy w ogóle uniwersum DC jest w gruncie rzeczy pretekstowe. Fakt, że to film tak bardzo dla każdego, a przecież – zgodzicie się ze mną – produkcje oparte na komiksach czy kolejne części serii o superbohaterach wcale nie są tworzone z myślą o wszystkich widzach – i jednocześnie tak bardzo dla każdego nieprzyjazny, stanowi o jego fenomenie. „Joker” bowiem porusza w nas struny, których poruszyć nie chcemy, bo wymusza na nas stanie po którejś ze stron. A te nie są z kolei oczywiste, bo to nie jest ten podział na dobro i zło, jaki znamy choćby z produkcji Marvela. Żeby tego było mało, to bodaj pierwszy film opowiadający o tym (anty)bohaterze, który oddał mu głos i sprawił, że publiczność – a tej Joker przecież łaknie – może mu współczuć.

To współczucie dla tej postaci wielu oburza; nie wydaje się oczywiste.

Bo jakże mieć współczucie (nie litość) dla kogoś, kto – wydawałoby się – w bezwzględny sposób dokonuje mordu na oczach wszystkich? Kto karmi się zamieszaniem, chaosem, bo dzięki temu realizuje swoje własne, demoniczne cele? Jednak jeśli tylko spojrzymy na Jokera w wersji Joaquina Phoeniksa jak na kogoś, kim może być każdy z nas albo kogoś, kogo spotykamy codziennie na ulicy, to nagle staje się jasne.

Ten Joker w filmie Todda Phillipsa to człowiek, z którym – co finalnie sobie uświadamiamy – możemy się utożsamić i który raz za razem, tak jak i my każdego dnia, zostaje postawiony w obliczu trudnych decyzji. Nie jest to nawet do końca walka między dobrem a złem, jak chcielibyśmy myśleć, bo tak jest wygodniej, łatwiej. To raczej konflikt pomiędzy byciem zapomnianym, a byciem usłyszanym. I w tym kontekście zło i dobro przestają być tak oczywiste, bo przecież widzimy, że Arthur Fleck jest ofiarą. To człowiek, z którym nikt się nie liczy – jest wyszydzany, poniżany, bity, nawet koledzy z pracy się z niego śmieją, choć sami zdają sobie sprawę z odbioru społecznego swojej profesji. „Oby moja śmierć miała więcej sensu niż moje dotychczasowe życie” – dzieli się przemyśleniem Arthur, jednocześnie uświadamiając wszystkim, że nigdy w swoim życiu nie czuł się szczęśliwy.

Trudno – mając w pamięci te obrazy jego przemiany oraz smutne wyznania, budzące realną obawę, że bohater mierzy się z depresją – nie stwierdzić jednogłośnie, że fakt, iż Fleck jest niewidzialny dla całego świata, negatywnie się na nim odbija. A to jest złe, bo prowadzi do zła ostatecznego. Ten ból i trudność jego odbioru, jako człowieka takiego jak my, potęguje też choroba bohatera, paragelia, która polega na niekontrolowanych wybuchach śmiechu w niecodziennych sytuacjach. Na swojej drodze, w prawdziwym świecie (a więc nie w tym który kreuje, co wynika z jego potrzeb – relacja z Sophie) nie natrafił jeszcze na kogoś, kto chciałby go wysłuchać, a kiedy to się stanie i zostanie zaproszony do programu Murraya Franklina, będzie już za późno. A przecież i tak wiemy, że intencja showmana nie była wcale czysta. Fleck, mający problem z rozumieniem reakcji i wpisaniem się w normy społeczne, o czym świadczą jego nieudane występy jako komika, odczytał ją bezbłędnie.

Arthur początkowo wydaje nam się obleśnym gościem.

Joaquin Phoenix joker class="wp-image-319998"

Wiecie, jest tym dziwakiem, który wsiada do autobusu, ma lekko tłuste włosy, prawdopodobnie nieświeży oddech, kurtkę jak zdjętą z waszego dziadka, a my modlimy się, żeby tylko nie usiadł obok nas. Nie potrafimy reagować na takich ludzi w naszej obecności i zwykle nie chcemy ich rozumieć – wydają nam się inni, niepokojący, nieprzewidywalni, mało interesujący. Gdzieś przysłaniają nam wizję miłego i bezpiecznego świata, w którym wszyscy są czyści, mają dobrą pracę i względnie podobne do naszych wartości. Powstaje tylko pytanie, co to za wartości, które nam i tej reszcie przyświecają, jeśli odraża nas ktoś, kto jest od nas inny i komu – być może – w życiu nie powiodło się tak jak nam.

A Joker i inni mu podobni, to nie jest tylko problem Jokera, jego mamy, tych innych i ich mam. To problem każdego: twój i mój, społeczeństwa. Społeczeństwa, które w „Jokerze” zawodzi na całej linii.

Społeczeństwo w „Jokerze” nie zdaje egzaminu na poziomie (próby) bliskich relacji Arthura z innymi i na poziomie systemu, którego reprezentantem jest tutaj Thomas Wayne. I moglibyście zapytać: jaka to wina społeczeństwa? Przecież Arthur jest chory. Jest najpewniej schizofrenikiem, może zmaga się z autyzmem i cierpi na depresję, zaliczył leczenie w zakładzie psychiatrycznym, był na lekach, a potem je odstawił i stwierdził, że czuje się lepiej. To wszystko i choćby fakt, że jego matka – przybrana czy nie, to wciąż nie jest jasne – mogła dalej się nim opiekować, mieszkać z nim, chociaż pozwalała swojemu partnerowi go maltretować, świadczy o tym, że system nie działa.

Bo nie bierze pod swoje skrzydła ludzi słabych, chorych, nie zapewnia im opieki, ponieważ nie ma rozwiązań lub środków. Bo pozwala przemycić broń i mieć do niej łatwy dostęp. Bo – być może, a przecież ziarno niepokoju zostało zasiane – pozwala elitom tuszować sprawy z ich niechlubnej przeszłości. Nawet jeśli Arthur wzorem Travisa Bickle’a z „Taksówkarza”, który czeka, a potem dziękuje Bogu za deszcz, który zmył z chodników cały brud i śmieci, podejmuje przerażające decyzje (ale przecież w imię jakiejś idei!), to trzeba mieć na uwadze, że nie żyje w próżni. Jest częścią tej awaryjnej machiny, za którą on – nadpsuty trybik – nie potrafił nadążyć, do której nie potrafił się dostosować. A przecież ktoś wcześniej powinien sprawdzić, czy wszystko działa, zanim wprawi ją w ruch, ale – wybaczcie tę dosłowną analogię – łatwiej jest zaniedbać, a potem obwiniać takich dziwaków jak Trevor Reznik z „Mechanika”. Codziennie przykładamy rękę jako społeczeństwo do niebezpiecznych sytuacji.

Kadr z filmu Joker class="wp-image-295532"

Sygnałów, że coś może „wybuchnąć”, tych momentów przełomowych było przecież kilka i z każdym związany jest brak odpowiedzialności społecznej.

To choćby pierwsze pobicie, dostarczenie broni palnej przez kolegę z pracy, kłamstwo matki, odrzucenie przez Wayne’a, próba okpienia Arthura na wizji. I nawet jeśli Joker dalej jest tym niedostosowanym społecznie typem, to nie sposób nie poczuć odrazy do całej reszty, która zgotowała mu taki los. Świat zawsze będzie składał się z superszczurów i superkotów. Warto mieć świadomość, że tych pierwszych jest więcej i choć pewnie nie będzie to najpopularniejszy pogląd, szczurom trzeba pomagać. Właśnie dlatego, aby nie stały się „super”, co przecież sam „Joker” utożsamia ze złem, które spotyka Gotham, będące na dobrą sprawę każdym innym miastem, także w dzisiejszych czasach.

Joker budzi o tyle ambiwalentne uczucia, że z jednej strony jest słabym człowiekiem (nikt nie chce przecież utożsamiać się z „frajerem”, którego pobije banda smyków), a z drugiej strony jest synonimem anarchistycznej rewolucji. I o ile tę słabość możemy jakoś „wygładzić”, sprawić, że stanie nam się bliższa – któż z nas nie był nigdy w szkole kozłem ofiarnym albo chociaż został wyśmiany przez jakąś grupę lub miał kogoś takiego, komu pomógł – o tyle anarchia nas przeraża. Pozostaje tylko pytaniem, co jest gorsze, to „bezprawie” w Gotham sprzed narodzin Jokera, pozornie trzymane w ryzach, czy prawdziwy chaos już po jego masakrze? I na to nie ma dobrej odpowiedzi, bo żadne z tych wyjść nie jest dobre – potrzeba trzeciej drogi.

Dyskusyjne jest również samo szaleństwo tego bohatera, które w pewnym sensie przysłania ogląd na los, jaki go spotyka. Najłatwiej bowiem zrzucić wszystko na karb choroby psychicznej i obarczyć zań odpowiedzialnością... chorego. Ale kiedy Joker pyta, czy to on oszalał, czy to cały świat wokół niego, zdaje się być przytomny jak nigdy.

Czy Joker mógł w ogóle uniknąć swojego losu?

Joker - kadr z filmu class="wp-image-329885"

W tym świecie, w którym się wychował i żyje, biorąc pod uwagę wszystko, co go spotkało, to nie jest możliwe. Arthur Fleck był skazany na porażkę – jest postacią jak ta z tragedii antycznej, która po prostu musi czekać, niezależnie od własnych działań, na nieuchronność losu. I Joker w pewnym momencie zdaje sobie z tej nieuchronności sprawę. Oczyszczający taniec na schodach pozwoli przeżyć prawdziwie katharsis nie widzom, a jemu samemu. To moment, który jasno pokazuje – nie ma już odwrotu, jestem skazany na porażkę, więc przemienię ją w swój sukces, pojmowany jako czyste szaleństwo, niczym nieskrępowane, bo w końcu uwolnione przez umysł.

To o tyle straszne i przewrotne, że przecież Arthur Fleck, tak jak i Thomas Wayne czy Murray Franklin, to ofiary kultu sukcesu.

Największą z nich jednak jest Joker. Mamiony przez media, prostą, ale i nawiną miłością swojej matki (nie umiem wymazać z głowy porównania do „Requiem dla snu”), a także własną chorobę mitami o tym, że wystarczy się nie poddawać, a można osiągnąć wszystko, co się chce, przeżywa upadek za upadkiem. I mimo jego końca, a może początku, nie sposób nie spojrzeć na niego jak na kogoś, kto powinien być otoczony opieką. Komu należy współczuć.

REKLAMA

Dwukrotnie napisałam, że Arthur jest ofiarą i pierwotnie chciałam dodać: „przynajmniej na początku”, ale nie mogę tego zrobić. Joker bowiem – wybaczcie powtórzenie – jest ofiarą od początku do końca. A jeśli chcecie powiedzieć, że jest też oprawcą, zgodzę się. Tylko doprecyzuję: jest ofiarą innych i samego siebie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA