REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Już nikt nie słucha całych płyt. Smutna prawda o muzycznym biznesie

Sześć dni temu, na portalu Mashable pojawił się bardzo ciekawy wywiad z Philipem Baileyem – członkiem Earth, Wind & Fire – w którym padły słowa zmuszające mnie do wielu przemyśleń. Bailey stwierdził, że ludzie mają teraz w nosie słuchanie całych krążków. Przez 5 dni starałem się usilnie przekonać samego siebie, że to nieprawda, poległem. Współczesny odbiorca chyba faktycznie nie dba o cały album (longplay), interesuje go parę dowolnie wybranych kawałków (przeważnie singli) i ten fakt zasmuca mnie bardzo. Kultura słuchania muzyki zmieniła się strasznie i tak pewnie już zostanie, albo będzie gorzej.

08.08.2014
10:47
Już nikt nie słucha całych płyt. Smutna prawda o muzycznym biznesie
REKLAMA

To wszystko wina internetu

REKLAMA

Dlaczego przez 5 dni nie pozwalałem samemu sobie na dostrzeżenie prawdy, że ludzie już nie słuchają całych plyt? Chłodno podchodząc do tematu - pewnie dlatego, że popełniam błąd indywidualizmu, czyli wnioskowałem na podstawie własnych (jednostkowych) doświadczeń, a moje doświadczenia „przelewałem” na znacznie większą grupę ludzi. To raz, dwa, że po prostu ciężko mi przyjąć do wiadomości ten fakt, a to przecież strasznie nielogiczne zachowanie biorąc pod uwagę to, że doskonale sobie zdaję sprawę z istnienia nowych form dystrybucji muzyki oraz istniejącej od (przynajmniej) dwóch dekad zmian w świecie rozrywki, nasilającej się w przeciągu ostatnich kilku lat.

ludzie nie słuchają calych płyt

Tak jak powiedział Bailey („…there's so many things vying for people's attention with home entertainment, Internet and social networking”) – obecnie ludzi rozprasza wiele rzeczy, m.in. telewizja, internet i social media. Dodajmy do tego jeszcze popularność gier wideo, dostępność książek, komiksów, filmów i – przede wszystkim – muzyki w naszych smartfonach, a rysuje się nam klarowny obrazek mówiący, że słuchanie płyt jest po prostu dla wielu stratą czasu, a być może także rzeczą po prostu nudną.

Po co „męczyć się” przez 40 (i więcej) minut, skoro chce się posłuchać jednego, dwóch, może trzech utworów, które wpadły nam w ucho? Już nawet pomijam w tym momencie fakt kupowania fizycznych krążków – to temat na inną dyskusję –  mówimy wyłącznie o odsłuchaniu albumu od deski do deski. W tym miejscu pojawia się również rozróżnienie sposobu słuchania danej płyty. Włączenie longplaya przy okazji wykonywania jakichś czynności nie do końca jest tym samym, co skupienie się wyłącznie na słuchanej muzyce. Do tego tematu jeszcze wrócimy, ale już teraz możecie sobie sami zadać pytanie, kiedy to ostatni raz faktycznie przesłuchaliście wszystkich piosenek na płycie? Albo inaczej, czy zdarzyło się wam przesłuchać całej płyty bez przerywania choćby na moment? Twitter, Facebook, Youtube, a nawet smsy nie pomagają w tym, prawda? Ja sam nie pamiętam właściwie, kiedy udało mi się bez ani jednego przystanku, od utworu numer 1 do utworu numer 12 (i więcej) wysiedzieć przy głośnikach albo ze słuchawkami na uszach bez podnoszenia jakiejkolwiek kończyny mojego ciała (nie biorę pod uwagę tańczenia…).

Popularność singli

Żeby jednak dogłębnie przyjrzeć się problemowi i nabrać pewnego (historycznego) dystansu, cofnijmy się w przeszłość. Co nam ona mówi? Że kultura słuchania całych krążków – longplayów – nie istniała od początku wydawania muzyki na jakimkolwiek nośniku. Popularność singli czy EPek nie pojawiła się nagle. Ba! Ta istniała już w latach 50-tych, wystarczy przypomnieć sobie wydawnictwa Motown, sami The Beatles też mają się czym pochwalić. Nagminne było wtedy wydawanie pojedynczych utworów na nośnikach. Miało to zresztą sens, gdy artysta nie był jeszcze znany. Dopiero później, pod koniec lat 60-tych popularność longplayów wzrosła. Tyle, że wspomniana przeze mnie kultura słuchania była inna.

the beatles

Stacje radiowe rzecz jasna nadal wybierały pojedyncze utwory (o to przecież w tym medium chodzi), ale ludzie stali w kolejkach do sklepów aby później usłyszeć, co dany zespół jeszcze nagrał, co zawiera cały krążek. Mam wrażenie, że kiedyś po prostu był większy głód konsumowania muzyki i chęć dogłębnego poznania danego artysty/zespołu. Ludzie nawet – jak Bailey wspomina w wywiadzie – organizowali imprezy podczas których słuchali płyt. To była jedna z form rozrywki w tamtych czasach. Przez ówczesną technologię słuchacz był też zmuszony do „wysiedzenia” z całą płytą, a przynajmniej skazany był na przeskakiwanie kolejno po utworach, aby dotrzeć do swojego ulubionego (o ile ten nie był wydany oddzielnie). Tworzenie własnych kompilacji „best of” (na kasetach) nie brało się przecież znikąd. Dopiero pojawienie się cyfrowego zapisu piosenek, rozwój formatu mp3, a później sukces iTunes i odtwarzaczy mp3 (szczególnie iPoda) umożliwił bezproblemowe wybranie jednej albo paru ukochanych piosenek i noszenie ich zawsze przy sobie.

Odpowiadając na pytanie „czy już nikt nie słucha całych albumów” trzeba też brać pod uwagę dany gatunek i ideę stojącą za konkretną muzyką. Concept albumy są tutaj szczególnym przypadkiem, w którym po prostu nie da się ugryźć jednego kawałka twórczości danego artysty bez straty artyzmu (przekazu). Odkładamy więc na bok concept albumy i przechodzimy już do gatunków, które moim zdaniem są bardzo ważną zmienną. Popularność pojedynczych kawałków dotyczy w mojej opinii przede wszystkim popu, r&b, hip hopu, dance’u i (chociaż w mniejszej) części rocka.

Muzyczne rozleniwienie

Uważam, że słuchanie całych albumów jest wciąż popularne wśród fanów metalu (szczególnie ciężkiego) i jazzu - zdaję się w tej chwili na moje osobiste doświadczenia, ponieważ nie dysponuję statystykami. Z czego to wynika? Prawdopodobnie winni wszystkiemu są też sami artyści, którzy mogli się trochę „rozleniwić” i skoncentrować się na wydaniu paru hitowych utworów - reszta materiału to „fillery”. Od lat 90-tych muzycy mniej skupiali się na „wizji” danej płyty, a bardziej na sprzedaży jej, co oznaczało wzrost popularności wpadających w ucho singli. Podoba się singiel? No to trzeba kupić całą płytę.

yeezus

Kiedyś singiel był zwiastunem tego, co czeka słuchacza, obecnie jest najlepszą częścią i jedynym powodem do zakupu płyty. W przypadku dance’owych czy po powych płyt takie zagranie jest zrozumiałe, ale ta „zaraza” dotknęła także rocka. Ciężko słucha się wydawnictwa, gdzie jedna albo parę piosenek odstaje całkowicie od reszty. Oczywiście zdarzają się perełki, gdzie artyści (chociażby Kanye West z "Yeezus") dbają o odbiór swojego dzieła od początku do końca, a materiał nie jest generowany taśmowo przez daną wytwórnię, ale odnoszę wrażenie, że tych pojawia się coraz mniej. Problemem jest też fakt, że od jakiegoś czasu w muzyce podane są pewne „normy”, czyli długość piosenek i ich forma (utarte zwrotka, refren, zwrotka itd.). Solówki? Bridge? Zapomnijcie, najważniejszy jest chwytliwy refren. Niektórzy z obawy o wynik sprzedaży dostosowują się do panującego kanonu, a to zabija kreatywność. Odbiór takich generycznych piosenek jest łatwiejszy, a to oznacza większą sprzedaż. Proste jak budowa cepa.

I na koniec bardzo ważna kwestia, do której obiecałem wrócić, czyli co tak naprawdę rozumiemy przez „słuchanie całych albumów”? Jak wspomniałem wcześniej, słuchanie płyty podczas jazdy samochodem, prasowania, ćwiczeń, gotowania obiadu etc. nie jest tym samym, co rozłożenie się na sofie i cieszeniem muzyki lecącej przez słuchawki czy głośniki wieży/komputera. W tym pierwszym przypadku, takich „odsłuchów” longplayów rzecz jasna będzie dużo więcej, szczególnie, że mamy teraz muzykę na wyciągnięcie ręki. Oczywiście nie jest to równoznaczne z takim spokojnym wsłuchiwaniem i wczuwaniem się w piosenki. Traktowanie longplaya jako soundtracku do codziennych czynności nie można nazwać „słuchaniem albumu”, dlatego też uważam, że mimo dostępności muzyki cyfrowej, nikt tak naprawdę nie słucha całych płyt, a jeżeli już, to je "przegląda".

Smutna przyszłość

REKLAMA

Jaki więc obraz się wyłania z tego wszystkiego? Ludzie kiedyś również nie słuchali całych albumów, również im się po prostu nie chciało. Wcześniej tez istniały single i EPki oraz własne kompilacje prywatnych „best ofów”. Mimo wszystko jednak, przez zmianę dystrybucji muzyki (streaming, mp3), a także pojawienie się wielu nowych form rozrywki (social media, internet), ludzie nie potrzebują już słuchania całych wydawnictw, nie czerpią z tego takiej rozrywki, jak kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Wystarczy ściągnięcie jednego utworu, wejście na YouTube, tworzenie playlisty na Spotify (czy innym serwisie streamingowym) i już. Słuchanie całego krążka przestało być popularne.

Co więcej, założę się, że najmłodszym pokoleniom taki pomysł nawet do głowy nie przychodzi. Jaka więc czeka nas przyszłość? Pewnie za jakiś czas wydawanie longplayów przez artystów przestanie być opłacalne, a słuchanie całych płyt będzie dla słuchacza równie „ciężkie”, co obecnie przeczytanie całej książki dla przeciętnego Polaka. Być może do każdej piosenki będzie po prostu nagrywany teledysk żeby ułatwić odbiór, tak jak w przypadku „Beyoncé” z 2013 roku. Ciężko mi jednak wyobrazić sobie przemysł muzyczny bez powstawania kolejnych longplayów. Smutna by to przyszłość była.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA