Świeżo po seansie Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz pomyślałem jedno – jeżeli Marvel/Disney będą nadal robić takie filmy, to się boję, że przy Phase 3 padnę na zawał od potężnej dawki emocji. Gdy wziąłem parę oddechów i już na spokojnie przemyślałem parę kwestii, zdałem sobie sprawę, że drugi film z Kapitanem Ameryką jest… najlepszym filmem Marvela jaki do tej pory powstał. Stało się niemożliwe, Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz jest lepszy niż Avengers i Thor: Mroczny Świat.
Skoro mamy już za sobą wyznanie podekscytowanego nerda, czas na konkrety. W przeciwieństwie do poprzednich filmów Marvel/Disney, Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz nie jest takim blockbusterem, do jakiego zostaliśmy przyzwyczajeni. Klimatem różni się od wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy (i zobaczymy – patrz Guardians of The Galaxy), nie zaznamy tutaj zbyt dużo humoru znanego z Iron Mana, Thora, a nawet Kapitana Ameryki: Pierwsze Starcie. Bracia Russo (reżyserzy „Zimowego Żołnierza”) podeszli do sprawy inaczej niż Joss Whedon (Avengers), Joe Johnston (Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie), czy Taylor (Thor 2) oraz James Gunn (Guardians of th Galaxy) i jak się okazało, na dobre im to wyszło. Potraktowanie bardziej „serio” historii z komiksów było strzałem w dziesiątkę.
Nie myślcie jednak, że mamy tu do czynienia z klonem Mrocznego Rycerza. Mimo polityczno-szpiegowskiej fabuły i pełnego zanurzenia w kinie akcji Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz nie jest tak „ciężki” jak filmy Nolana i czuć w nim „komiksowość” w 100%. Film – zgodnie z duchem komiksów o przygodach Kapitana Ameryki – koncentruje się na wartościach bliskich sercu głównego bohatera, tj. wolność, sprawiedliwość i braterstwo. Pięknie i wzniośle to wszystko brzmi, można by pomyśleć, że do kiczu już bardzo blisko, ale nie, absolutnie nie. Anthony i Joe Russo wyczuli granicę absurdu idealnie i ani razu jej nie przekroczyli, no ale można to było przewidzieć już oglądając zwiastuny, które były genialne.
Historia o tym jak potężna organizacja S.H.I.E.L.D. rozpada się na kawałki jest – znów użyję tego słowa – najlepszym konceptem, jaki pojawił się w filmowym uniwersum Marvela. Pierwszy film o Kapitanie był bodajże najsłabszym z całego grona produkcji Marvel/Disney. Brakowało w nim iskry, akcji, napięcia, co jednak w 100% rekompensuje Zimowy Żołnierz. W tym filmie jest tyle akcji, że momentami bałem się, że połamię fotel w kinie. I wcale nie miałbym o to do siebie pretensji, to wszystko wina braci Russo. Ci dwaj wpakowali w swój film tyle emocji, że nie dało się wysiedzieć. Fabuła ostro gnała do przodu od początku, sporadyczne były momenty, kiedy dawano widzowi chwilę na oddech. A to wszystko za sprawą BARDZO wartkiej akcji i zbudowania klimatu pt. „nie ufaj nikomu, to może przeżyjesz”.
W Avengers Kapitana Ameryka (Chris Evans) aka Steve Rogers dostał potężnych „cohones”, ale to ciągle był ten sam (nad)człowiek, co w Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie, tyle że wciągnięty w ciekawszą historię, z lepszymi dialogami. Inaczej jednak sprawa się ma z Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz, tutaj „cohones” Kapitana rozrosły się do niemożliwych rozmiarów, a kroku tej postaci dotrzymywała tylko Natasha Romanoff aka Black Widow (Scarlett Johansson). Rogers wreszcie dostał taki film na jaki zasługuje, to przecież ikoniczna postać dla komiksów, taki „harcerski” odpowiednik Supermana od DC – tyle, że będący znacznie ciekawszym bohaterem (sorry fani Supermana). Wielkie brawa należą się scenarzystom (Christopher Markus, Stephen McFeely) i Chrisowi Evansowi, ci ludzie tchnęli w Steve'a Rogersa tyle życia, że ten spokojnie mógłby nim obdarować jeszcze połowę obsady. Nie jest jednak tak, że Rogers to jedyna jaśniejąca gwiazda na superbohaterskim nieboskłonie.
Kapitan Ameryka nie walczył z wrogiem sam, u jego boku był Fury (Samuel L. Jackson), Sam Wilson/Falcon (Anthony Mackie), agentka Hill (Cobie Smulders) oraz… Black Widow, która skradła Rogersowi połowę zasług za wzniesienie filmu na tak wysoki poziom. Zarówno Fury jak i Black Widow dostali większą rolę do zagrania (chociaż Widow nieporównywalnie większą) i naprawdę miło było patrzeć jak te postacie zwiększają epickość filmu borykając się z własnymi problemami. Fury – chociaż tym razem pod dowództwem Kapitana – pokazał zdecydowanie bardziej ludzkie oblicze, tak samo zresztą jak Black Widow i w tym momencie pojawia się przewaga Marvela nad DC. Postacie Marvela zawsze charakteryzowały się wielowymiarowością i bogatą historią, w Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz to właśnie dostaliśmy. Ja po seansie zakochałem się w Black Widow (i trochę w Scarlett Johansson…), to co widzieliśmy w Avengers to pryszcz. Teraz jestem pewien, że najlepsza agentka S.H.I.E.L.D. zasługuje na swój film i liczę na to, że Johansson nie odejdzie tak szybko ze spółki Marvel/Disney.
Trochę inaczej sprawa się ma z Zimowym Żołnierzem (Sebastian Stan), który… dosyć mało się odzywał. Nie chcę wam zdradzać żadnego kawałka historii tej postaci, ale wyobraźcie sobie, że jak na postać z tak małą ilością zdań do wypowiedzenia, Zimowy Żołnierz w moich oczach stał się bohaterem, który absolutnie musi wystąpić solo. Ta postać jest tak ciekawa i tajemnicza, że zdziwiłbym się niemożebnie, gdyby już więcej nie pojawiła się na ekranie. Sebastian Stan zagrał czarny charakter, który śmiało może stanąć ramię w ramię z Lokim. To samo pozytywne wrażenie odniosłem oglądając Roberta Redforda (Alexander Pierce), który na ekranie stał się takim dupkiem, że od razu idzie go „pokochać”.
Wracając do fabuły, każdy kto pójdzie na Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz absolutnie nie musi się martwić o to, że czegoś nie zrozumie, bo nie siedzi w komiksach, a o części pierwszej całkowicie zapomniał. Twórcy filmu tak umiejętnie poprowadzili retrospekcje i wyjaśnili zagmatwane wątki – bez wchodzenia z buciorami w dialogi – że do tej pory jestem tym faktem oczarowany. Widz nie został potraktowany jak idiota, mimo że Russo nie wykładali wszystkiego łopatologicznie (czego powinien nauczyć się Zack Snyder przed nakręceniem Batman vs. Superman), absolutnie każdy element fabuły dało się zrozumieć bez zaglądania do Wikipedii.
Mimo, że Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz to taki film „na serio”, twórcom udało się wpleść w fabułę kilka dobrych żartów (o czym notesik Rogersa chyba najlepiej świadczy) oraz postać Falcona, który dawał możliwość zrzucenia z barków ciężaru patosu na chwilę. Biorąc pod uwagę fakt, że miałem do czynienia z filmem Marvel/Disney nie będę się rozpisywał na efektami specjalnymi i scenami walk, bo tutaj jest wszystko jasne – każda potyczka wyglądała zjawiskowo i tyle. Efekty 3D nie wgniatały mnie w fotel i szczerze się z tego cieszę, bo tylko by odciągały mnie od ważniejszych rzeczy.
Podsumowując, Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz wpisuje się w moją osobistą definicję genialnego filmu, który możemy poznać po tym, że podczas seansu skronie pokrywają kropelki potu, kurczowo ściska się oparcie fotela, nie zaczyna się konwersacji z towarzyszem siedzącym obok i – co najważniejsze – nie można oderwać oczu od tego, co się dzieje na ekranie. Jeżeli da się zrobić jeszcze lepszy film – a zwiastun Guardians of the Galaxy na to wskazuje – to ja już boję się iść do kina, moje serce może tego po prostu nie wytrzymać.