Średniowiecze lubię. Gdzieś w głębi mnie siedzi natura rycerza machającego ogromnym mieczem i ścinającego głowy niewinnym istotom. Z nieskrywaną przyjemnością zabrałem się za Katedrę w Barcelonie, gdy tylko dostrzegłem na jej pierwszej stronnicy, że akcja rozpoczyna się w roku 1320.
Powieść jest przekrojem historii Bernata Estanyola, jego syna Arnaua oraz procesu budowy największej katalońskiej świątyni, której patronką jest Santa Maria de la Mar. Autor książki, Ildefonso Falcones, połączył w jedno losy rodziny Estanyol z przebiegiem prac nad katedrą barcelońską. Fabuła rozpoczyna się podczas wesela Bernata i Franceski Esteve. W trakcie zabawy do zagrody przyjeżdża magnat, pan gospodarza przyjęcia, Llorenc de Bellera, by skorzystać z prawa pierwszej nocy z panną młodą. Od tego momentu życie skromnego chłopa pańszczyźnianego zamienia się w koszmar, którego jedyną osłodą jest Arnau - syn poczęty owego nieszczęsnego dnia.
Ildefonso Falcones, jak zapewniał wydawca na okładce książki, jest objawieniem na miarę Kena Folletta - brytyjskiego pisarza, twórcy wielu powieści historycznych - a jego Katedra w Barcelonie to jeden z głównych tytułów na listach bestsellerów. Tak nastawiony, podszedłem do opasłego tomiska - bagatela, 700 stron - z wielkimi nadziejami, ale równocześnie z pewną rezerwą. Bardzo cenię prozę hiszpańską i hispanoamerykańską, jednak z powieścią historyczną pochodzącą z Półwyspu Iberyjskiego miałem do czynienia po raz pierwszy.
Wertując kolejne strony wpadałem w wir wydarzeń, często bardzo dosadnie przez autora przedstawionych. Akcja książki nie zaskakiwała, ale w swej przewidywalności bardzo często wsysała, nie chcąc czytelnika wypluć z powrotem do rzeczywistości. Te momenty merytorycznego uniesienia były jednak przejściowe i całość można scharakteryzować na wykresie sinusoidy, w której przechodzimy ze skrajnej wzniosłości do fragmentów po prostu nudnych, których czytanie sprawiało ból w boku. Na szczęście te drugie były znacznie krótsze.
Wahając się na huśtawce czytelniczych wzlotów i upadków, nie sposób nadmienić o całokształcie treści. Mimo wspomnianych przynudzeń, autor postawił dosyć wysoko poprzeczkę, rozrzucając losy głównych bohaterów na bardzo szeroką przestrzeń, po której przyszło nam wędrować. Nie była to jednak przestrzeń sensu stricte, bardziej chodzi o pewien rodzaj czasowo-spirytualistyczny tejże. Pisarz skrupulatnie nakreślił przemiany, jakie dokonują się w poszczególnych postaciach na zewnątrz, pod wpływem upływu lat, a także wewnątrz, pod wpływem kolejnych wydarzeń. Początkowo to szafowanie emocjami i opisami zachwyca, później jednak z wolna kieruje się w stronę opowiastek rodem z polskich stacji telewizyjnych w godzinach popołudniowych.
Nie można zarzucić Falconesowi braku wiedzy historycznej. Dokładne opisy, analizy i przywoływania kolejnych wydarzeń dziejowych Katalonii bywa pasjonujące, choć niektórym może się to wydać nudziarstwem. Wszystko zależy od podejścia. Oczekując od Katedry w Barcelonie wartkiej akcji, zaskakujących rozwiązań i innych sensacyjnych aspektów, możemy się boleśnie nadziać na oschłość Falconesa. Jeżeli jednak, biorąc do ręki tę książkę, ukierunkowujemy swoją uwagę na dwutorowość fabularną - historyczną i społeczną - którą nasze szare komórki będą łączyć w każdym możliwym momencie, dzieło hiszpańskiego pisarza nas nie zawiedzie. Dlatego, że pomimo słabej stylizacji językowej (nie można mówić o jej braku, ale trudno też mówić o jej istnieniu) i nieco wybujałego przekroju mentalno-społecznego, otrzymujemy całkiem dobrą pozycję, która może przysporzyć nam miłych wrażeń.
Zachęcam do spędzenia z książką kilku wieczorów. Styl Hiszpana jest bardzo miły w odbiorze i sama lektura sprawia dużo radości. Mimo kilku braków i niedociągnięć, otrzymujemy książkę dobrą, jeśli nawet nie bardzo dobrą.