Twórcy „Katli” dumnie zaglądają tam, gdzie bały się spojrzeć widowiskowe filmy katastroficzne. Niestety z fascynującej scenerii nie potrafią wydobyć nic ciekawego.
OCENA
W latach 90., kiedy to filmy katastroficzne przeżywały swoją drugą młodość, „Katla” wyglądałaby zupełnie inaczej. Twórcy bez wątpienia skorzystaliby ze schematu dobrze znanego nam chociażby z produkcji sygnowanych nazwiskiem Rolanda Emmericha. Oto niezrozumiały naukowiec próbowałby ostrzec ludzi przed nadchodzącym wybuchem wulkanu, erupcja doprowadziłaby do chaosu, kolejne osoby ginęłyby pod lawą, a inni martwiliby się o swoich bliskich. Na koniec oczywiście doszłoby do pojednania rodzin, a w tle falowałaby amerykańska flaga. Sigurjon Kjartansson i Baltasar Kormakur nie zamierzają jednak przywracać seventisowym i najntisowym szlagierom dawnego blasku. Podążają zupełnie inną ścieżką.
Są tu oczywiście echa gatunkowych evergreenów. Nie brakuje naukowca poszukującego odpowiedzi na nurtujące go pytania i jest narracja o rozpadzie rodziny. Od samego początku twórcy poświęcają kojarzoną z tym schematem widowiskowość na rzecz intymnej opowieści o życiu odciętej od reszty świata społeczności. Akcja rozgrywa się rok po erupcji tytułowego wulkanu. Wciąż jest on jednak aktywny i zagraża życiu mieszkańcom Vik. Kto mógł ten wyjechał. W miasteczku pozostała garstka osób, która próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko zmienia się, kiedy nagle pojawia się pokryta popiołem kobieta. Okazuje się ona bowiem młodszą wersją dawnej pracownicy miejscowego hotelu.
W miarę rozwoju akcji pojawia się coraz więcej tajemniczych osób.
Wszyscy są wiernymi kopiami różnorakich nieraz martwych, nieraz zaginionych mieszkańców Vik. Nikt nie wie skąd się wzięli, ani dlaczego powrócili akurat w tym momencie. Ich wizyty spowodują jednak rozdrapywanie dawno zabliźnionych ran. Na jaw zaczną wychodzić dawne żale, pretensje i obawy. Twórcy stopniowo odkrywają przed nami kolejne tajemnice, pozwalając lepiej poznać swoich bohaterów. Wzorem Davida Lyncha i jego „Miasteczka Twin Peaks” próbują jednocześnie na nice odwracać mitologię idyllicznych małych społeczności, wprowadzając do niej pełen grozy surrealizm. Podczas seansu nikt jednak nie będzie zadawał sobie pytania na miarę słynnego „kto zabił Laurę Palmer?”.
Ba, właściwie nie warto zadawać sobie żadnych pytań. Twórcy nie potrafią utrzymać, ani pobudzać uwagi widza. Udaje im się to zaledwie w kilku scenach, ale poza tym motają się bez celu. Utykają w samonakręcającej się spirali powtórzeń. Przez większość serialu oglądamy wciąż te same sytuacje, tylko podane w różnych wariantach. Co więcej są to naprawdę ciężkie działa. Bo tu rzecz rozchodzi się zdradę, tam o porzucenie dziecka, a jeszcze gdzie indziej o wypaczoną wiarę w Boga. Podobne tendencyjne zagrywki przybierają w „Katli” wymiar absurdu. W zamyśle zapewne miały zmusić nas do zastanowienia nad ludzką naturą. Zamiast tego bawią.
Wbrew temu co chcieliby twórcy, „Katla” nie jest zabawą schematami filmu katastroficznego wpisanymi w konwencję fantastycznonaukowego thrillera.
Okazuje się co najwyżej tanim telewizyjnym tasiemcem osadzonym w innej niż zazwyczaj scenerii. Nawet jeśli Kjartansson i Kormakur mają szansę obrócić narrację o 180 stopni i powiedzieć coś ciekawego i odkrywczego, albo pewnym krokiem wejść na grunt kina science fiction, zaraz powracają do nudnych rozterek swoich bohaterów. Kiedy podają odpowiedzi na zadawane przez siebie pytania, nic z nich nie wynika. Wręcz są one zbywane jedną linijką dialogu i każdy przechodzi nad tym do porządku dziennego. Dlatego cały potencjał opowieści gdzieś umyka, a widz raz po raz zasypia, czekając, aż coś się w końcu zacznie dziać.