„Księga Bezimiennej Akuszerki” to feministyczne post-apo, które wkurzy wielu facetów
Niespodziewany i nagły wybuch popularności „Opowieści podręcznej” sprawił, że tematyka feminizmu, seksizmu i nierówności płci na powrót zagościła w science fiction i znalazła liczne naśladowczynie. Jedną z nich jest Meg Elison, której nagradzana powieść „Księga Bezimiennej Akuszerki” trafiła niedawno do Polski. Zmieniająca się rola kobiet w sci-fi to zresztą niezwykle ciekawa kwestia.
„Opowieść podręcznej” to oczywiście nie jest współczesna powieść. Dzieło Margaret Atwood zostało pierwotnie wydane w 1985 roku (w naszym kraju zagościło siedem lat później) i spotkało się z pozytywnymi reakcjami. Ale świata nie podbiło. Przynajmniej nie z początku, bo na swój czas Podręczne z Gileadu musiały poczekać niemal trzy dekady. Czasem tak bywa. Wokół niektórych powieści od razu po premierze rozpętuje się istny szał, a kilka lat później nikt już o nich nie pamięta. Inne muszą z kolei długo czekać na uznanie.
Nowa fala popularności „Opowieści podręcznej” nie wzięła się jednak z niczego. Premiera serialowej adaptacji na pewno pomogła, ale ważniejsza była zmiana w świadomości wielu czytelniczek i czytelników. Tematyka feminizmu, nadużyć seksualnych i niemalże dystopijnego „piekła kobiet” stała się niezwykle popularny we wczesnym okresie działalności ruchu #MeToo. „Opowieść podręcznej” nie pojawiła się zresztą na rynku sama. W podobnym okresie pojawiło się więcej podobnych książek, a z czasem nie zabrakło także różnych naśladowców Atwood (sama pisarka stworzyła zresztą sequel w postaci „Testamentów”). Do tej pierwszej grupy należy wydana w USA w 2014 roku debiutancka powieść autorstwa Meg Elison.
„Księga Bezimiennej Akuszerki” opowiada historię samotnej kobiety, która musi przetrwać w świecie zniszczonym przez pandemię tajemniczego wirusa.
Choroba dotyka niemal całej populacji, choć jest zdecydowanie najgroźniejsza dla kobiet i dzieci. Ponad 99 proc. zarażonych płci żeńskiej umiera, podczas gdy śmiertelność u mężczyzn jest o kilka procent niższa. Bezimienna bohaterka powieści pracuje w szpitalu w San Francisco i obserwuje tragiczną sytuację na własne oczy, by w końcu samej zachorować. Gdy budzi się z półprzytomnego stanu odkrywa, że większa część miasta jest opustoszała, a pozostali przy życiu ludzie w większości odrzucili dawne normy moralne.
Niezwykle ważnym elementami składającymi się na przekaz „Księgi Bezimiennej Akuszerki” są płodność, antykoncepcja, przemoc seksualna, nierówność płci i kulturowe różnice między kobietami i mężczyznami. Bohaterka powieści już na jej pierwszych stronach zostaje napadnięta przez gwałciciela, przed którym musi ratować się bez niczyjej pomocy. A dalej jest tylko gorzej, bo w post-apokaliptycznym świecie nieliczne ocalałe kobiety są traktowane jak seksualne niewolnice. I to całkiem dosłownie (dwie z napotkanych później postaci pobocznych są trzymane nago na łańcuchu przez swoich właścicieli). Bezimienna Akuszerka w celu przeżycia stara się więc jak najlepiej upodobnić z wyglądu i zachowania do mężczyzn, a spotkanym kobietom – pod pozorem przelotnego seksu – zapewniać antykoncepcję.
Czy pokazanie niemalże wszystkich męskich bohaterów jako pozbawionych jakichkolwiek granic gwałcicieli jest sprawiedliwym osądem?
Jury jednej z najbardziej prestiżowych nagród science fiction, czyli Philip K. Dick Award, najwyraźniej uznało, że tak. Każdy męski czytelnik „Księgi Bezimiennej Akuszerki” będzie musiał samemu zastanowić się, czy taka wizja świata wydaje mu się wiarygodna. A jeśli nie, czy mamy tu do czynienia z seksistowskim obrazem, swoistym odwróceniem istniejącego przez dekady w sci-fi trendu? Odpowiedź na to pytanie naprawdę nie jest jednoznaczna i łatwa. Nie boję się powiedzieć, że sam nie mam pewności jak odbierać powieść Meg Elison.
Nagromadzenie stereotypowych męskich bohaterów przekracza to dopuszczalne poziomy, zwłaszcza gdy zestawimy to z „Opowieścią podręcznej”, w której podobne wątki podejmowano w sposób znacznie bardziej zróżnicowany. Dodatkowym tragizmem Gileadu jest fakt, że choć mężczyźni zniszczyli dotychczasowy świat i zniewolili drugą płeć, to wcale nie są w tym świecie szczęśliwi. Wielu z utęsknieniem wspomina dawne czasy, nawet gdy znajduje się na najwyższych stanowiskach. Nie sposób się nad nimi litować, bynajmniej na to nie zasługują, lecz Atwood nie odbiera im ludzkich cech, dzięki czemu cała opowieść staje się w pełni wiarygodna. Zarazem trudno odrzucić całkowicie pomysł Elison, mając świadomość, jak często dochodzi do nadużyć seksualnych w naszym cywilizowanym świecie. Być może po prostu sami nie chcemy przed sobą przyznać na jak wiele zła nas stać.
Seksizm był zresztą obecny w science fiction od samych początków tego gatunku. Nieco lepiej było z kolei w dystopiach.
To mężczyzna był przez dekady bohaterem science fiction i dystopii. Kobiety były w tych historiach niewidoczne lub pełniły tam role epizodyczne. Ich portrety właściwie nigdy nie były też pozytywne. Albo stanowiły obiekt seksualny jak u Roberta E. Howarda, albo stawały się demonicznymi femme fatale jak u H.P. Lovecrafta. Jeszcze gorzej było w innych utworach pisanych dla pulpowych magazynów, które swoim nieskrywanym erotyzmem miały wręcz przyciągać czytelników. Podobne traktowanie kobiet można było zresztą dostrzec również u późniejszych autorów, w tym Stanisława Lema. (Nie)sławnym przykładem będzie tu m.in. „Powrót z gwiazd”.
Dało się oczywiście znaleźć wyjątki takie jak choćby klasyka antyutopii – „My” Jewgienija Zamiatina. U rosyjskiego pisarza to trzy bohaterki kobiece są aktywną siłą wpływającą na tok akcji, podczas gdy główny bohater zachowuje się całkowicie pasywnie i podporządkowuje ich woli. Jak zaznaczył to w jednym z wydań tłumacz książki Adam Pomorski, Zamiatin z premedytacją odwraca ukształtowany w jego czasach schemat powieści fantastycznej, gdzie z reguły to kobieta jako symbol seksu pełni w nim funkcję bierną wobec potęgi hipermózgu głównego bohatera.
Już we wczesnych antyutopiach i dystopiach silnie pojawiał się też kwestia reprodukcji. W „My” bohaterowie mogą jeszcze wybierać partnerów według uznania, ale rodzenie dzieci poza systemem jest zabronione. Ten wątek zostaje rozwinięty przez George'a Orwella w „Roku 1984”, gdzie bunt Winstona i Julii jest tak naprawdę na równi buntem myśli i buntem cielesności. Z kolei w „Nowym wspaniałym świecie” odwrócony zostaje schemat z pulpowego sci-fi. To „półdzikim” John wrzucony do pozbawionego indywidualizmu nowego społeczeństwa staje się dla kobiet obiektem seksualnego pożądania. Nie można więc powiedzieć, że Atwood czy Elison jako pierwsze podjęły takie wątki. Choć bez dwóch zdań przez lata brakowało w fantastyce kobiecej perspektywy.
Dopiero na przełomie lat 60. i 70. nastąpiła feministyczna kontrfala, której przewodziły takie autorki jak Ursula Le Guin, Kate Wilhelm i Alice Sheldon.
To czas niezwykle ciekawych eksperymentów w ramach fantasy, częstokroć dyktowanych właśnie przez kobiety. Dzięki Le Guin, Wilhelm i Jamesowi Tiptree'owi Jrowi (po latach okazało się, że pod tym męskim pseudonimem kryła się wspomniana powyżej Sheldon) tematy genderowe zaczęły być postrzegane szerzej, a sam gatunek został wzbogacony o dodatkowe wątki. Po raz pierwszy to bohaterki płci żeńskiej dostały w większym zakresie szansę na zmierzenie się z problemami stawianymi przed społeczeństwami przyszłości.
W opowiadaniu „Houston, Houston, czy mnie słyszysz?” i powieści „Gdzie dawniej śpiewał ptak” ludzkość staje przed problemami, które z dzisiejszej perspektywy wydają się boleśnie realne. Alice Sheldon pisze bowiem o globalnej pandemii, a Kate Wilhelm o kryzysie ekologicznym zagrażającym istnieniu planety. W obu przypadkach odpowiedzialność za odbudowanie cywilizacji spada w dużej mierze na kobiety. Oczywiście nie oznacza to jednak, że męscy bohaterowie czy pisarze nie mieli w tej fali żadnego swojego udziału. Nie można nie wspomnieć o osobie Franka Herberta, który już w „Diunie” wydajnej w 1965 roku, zawarł mocne przesłanie proekologiczne.
Feministyczny przewrót wywarł też duży wpływ na kino science fiction i post-apo, które zaczęło zdecydowanie chętniej sięgać po kobiece bohaterki. Dobrym przykładem jest tu seria „Mad Max”, która z każdą kolejną częścią zdecydowanie zwiększała udział protagonistek. Ten trend będzie się zresztą utrzymywać, na co wskazuje rozpoczęcie prac nad prequelem zatytułowanym „Furiosa”.
Dlatego sukcesu „Księgi Bezimiennej Akuszerki” nie można analizować w oderwaniu od szerszego kontekstu i wieloletniej historii kobiet w sci-fi, dystopiach i post-apo.
Tak samo jak nie można pozostawać ślepym na słabości powieści Meg Elison, gdy wokół jest tak wiele przykładów utworów lepiej wyważonych w swojej prezentacji płci i co za tym idzie rysujących bardziej pogłębiony obraz społeczeństwa w sytuacji kryzysowej. Nie oznacza to bynajmniej, że po „Księgę Bezimiennej Akuszerki” nie warto sięgnąć. Może jedynie, że lepiej potraktować ją jako wstęp do dłuższej popkulturowej przygody.
Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.