Quentin Tarantino to marka sama w sobie. Jednak jakkolwiek dobre nie byłyby jego filmy, jeszcze bardziej cenię go za nietuzinkowy charakter i ciekawy gust.
Autor „Pulp Fiction” jest indywidualistą i nonkonformistą, co uwidacznia się nie tylko w kręconych przez niego produkcjach. Mając 16 lat rzucił szkołę i z czasem rozpoczął naukę gry aktorskiej. Wyszedł więc poza ramy pewnego schematu, zdając sobie chyba sprawę, że o wiele lepsze od siedzenia w szkolnej ławce będzie oddanie się pasji – kinu. Po rezygnacji z lekcji aktorstwa, zaczął pracę w wypożyczalni kaset Video Archives, gdzie poznał między innymi Rogera Avary’ego. Obaj dzielili się ze sobą swoim uwielbieniem filmu i napisali scenariusz „Prawdziwego romansu”. Tarantino natomiast sam stworzył skrypt „Urodzonych morderców” i sprzedał go Oliverowi Stone’owi, który znacznie go zmienił. W efekcie młody artysta doprowadził do publicznego sporu między nimi i walczył o usunięcie z produkcji swego nazwiska. Wielu w podobnej sytuacji przymknęłoby oko, ale nie cudowne i buntownicze dziecko Hollywood.
Tarantino cechuje zdrowe, lecz rzadkie podejście do krytyków filmowych czy dziennikarzy. Kiedy pojawiły się mieszane recenzje „Bękartów wojny”, ich ojciec w wywiadzie dla magazynu GQ podsumował je następująco: „Szanuję krytykę. Ale wiem więcej o kinie, niż większość ludzi piszących o mnie. Co więcej, piszę lepiej, niż większość ludzi piszących o mnie”. Subtelnie, prawda? Klasę „Bękartów…” potwierdziło osiem nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego reżysera i najlepszego scenariusza oryginalnego. I nie jest przy tym tak, że Tarantino to narcyz i wszystkie swoje produkcje traktuje jako znakomite. Wyznał, iż za swój najsłabszy film uważa, i tak dostarczający masę rozrywki, „Grindhouse: Death Proof”. Poza tym powiedział, że z wiekiem reżyserzy nie stają się coraz lepsi, dlatego w pewnym momencie będzie chciał zakończyć karierę filmową na rzecz pisania książek. Pokazuje po raz kolejny tym samym, jak poważnie podchodzi do swojej pracy, choć trudno uwierzyć, iż osoba taka jak on, która wręcz żyje kinem, kiedykolwiek ją porzuci.
Kilka miesięcy temu z kolei, w związku z premierą „Django”, Tarantino udzielił wywiadu telewizji Channel 4. Zdenerwowany niekompetencją dziennikarza i „odkrywczymi” pytaniami o wpływ przemocy w filmach na tę w realnym świecie (reżyser już nieraz powiedział wszystko, co sądzi na ten temat) wykpił go i pokazał mu, gdzie jest jego miejsce. Gdyby robili tak wszyscy, to już dawno zniknęliby dziennikarze, którzy jedynie przetwarzają znane pytania i często są nieprzygotowani. Korzyści dla samego odbiorcy, jaki uniknąłby idiotycznych i zupełnie nieoryginalnych pytań, okazałyby się wtedy ogromne. Niestety, niewielu ma takie cojones jak Tarantino.
Lubię do tego upodobania filmowe autora „Kill Bill”. Bardzo doceniam dobre kino mainstreamowe, aczkolwiek jeszcze chętniej wybieram o wiele mniej znane, ale znacznie bardziej nieszablonowe propozycje. Tarantino od dziecka chodził na mało popularne seanse, podczas gdy jego koledzy wybierali wyłącznie głośne tytuły. I to ewidentnie ukształtowało charakterystyczny dla niego styl pełen inspiracji mocno zapomnianymi dziełami. W jego zestawieniach ulubionych filmów z lat 2009, 2010 i 2011 dominują najciekawsze (i niejednokrotnie szerzej nieznane) pozycje amerykańskie. Kiedy jednak przyjrzymy się jednemu z rankingów, wśród najbardziej cenionych reżyserów znajdziemy, poza Woody Allenem lub Bennettem Millerem, Michela Hazanaviciusa („Artysta”) i Pedro Almodóvara.
Quentin Tarantino nie boi się kontrowersyjnych tematów – zarówno we własnej twórczości filmowej (doskonały przykład to wspomniany „Django”) i poza nią. Jest indywidualnością i bez strachu wyraża swoje stanowcze poglądy. Zarazem stanowi typ konesera kinematografii, potrafiącego dostrzec potencjał mniej popularnych pozycji i docenić dzieła europejskie. Okazuje się jednym z najbarwniejszych obecnie żyjących reżyserów, obok którego trudno przejść obojętnie.