Projekt Greenlight to reality document, w którym biorą udział początkujący filmowcy i prezentują swoje pomysły na filmy. Produkcje, które okażą się najlepsze, zostaną wypuszczone oficjalnie na rynek i staną się dla twórców istotną wizytówką w Hollywood. Projekt ten został założony przez gwiazdy wielkiego ekranu: Matta Damona, Bena Afflecka oraz Chrisa Moore'a (producenta m.in. serii American Pie). Jak dotąd program pojawił się w Ameryce (gdzie odbyły się 3 serie) oraz w Australii, ale pomysłodawcy myślą, by zawitać z nim również do innych krajów. Poważnie zastanawiają się nad Indiami i Anglią. Może o Polsce też kiedyś pomyślą, ale na razie to my zrobiliśmy ku temu pierwszy krok. Parę miesięcy temu do obiegu dvd trafił zwycięzca trzeciej serii. Jest nim horror komediowy "Krwawa Uczta" ("Feast").
Akcja rozgrywa się w jednym z obskurnych barów umieszczonych na pustynnych bezdrożach Ameryki. W środku znajduje się grupka ludzi, która późnym wieczorem stara się spędzić miło czas. Niektórzy znają się dobrze, a inni są dla siebie zupełnie obcy. W pewnym momencie do środka baru wchodzi zakrwawiony mężczyzna i ogłasza, że na zewnątrz grasuje rasa demonicznych potworów. Nie wiadomo czym są i ile ich jest. Jedyna pewna rzecz to fakt, że są one niesamowicie głodne i żywią się tylko ludzkim mięsem. Od tej chwili mała i niepozorna tawerna staje się centrum konfliktu pomiędzy przerażającymi stworzeniami a przedstawicielami rasy człowieczej. Rozpoczyna się nierówna walka, w której przebieg wydarzeń nie jest taki oczywisty.
"Krwawa Uczta" jest kolejnym amerykańskim produktem z serii horrory na wesoło. Widać, że tego typu styl w pewnym sensie zadowala widzów zza oceanu, gdyż ciągle powstaje coś nowego. Potężną reaktywację gatunku rozpoczął w marcu ubiegłego roku produkt Jamesa Gunna "Slither" (w Polsce znany jako "Robale"; ominął nasze kina, ale dzięki SPI trafił do dystrybucji dvd) i zebrał bardzo pozytywne oceny. Wielkiej mody jeszcze nie widać, ale pojawiające się pojedyncze obrazy świadczą, iż filmowcy próbują się odnaleźć w tym gatunku. Nawet aktor David Arquette, debiutując na reżyserskim krześle, nakręcił "The Tripper" o zabójcy w masce Nixona, mordującym hippisów. "Feast" został wyróżniony pierwszą nagrodą w Greenlight i jest parę czynników, które potwierdzają, iż zwycięstwo mu się należało.
Po pierwsze, scenariusz nie prezentuje się typowo. Wręcz przeciwnie. Scenarzyści walczą ze standardami, zastępując je nagłymi absurdami. Już w pierwszych minutach produkcji każda z osób jest szczegółowo przedstawiana widzom, nawet w tzw. rokowaniach na przyszłość (czyli, innymi słowy, jakie ma szanse na przeżycie). A zestaw osobowości jest bogaty, zaczynając od pijanej babci i inwalidy na wózku, poprzez strachliwego twardziela, panikującą blondynkę, a na obrzydliwym tłuściochu i facecie, który wierzy w siłę dyplomacji, kończąc. Mamy jeszcze często pojawiających się bohaterów ostatniej akcji (w konwencji "one after another"), chcących uratować wszystkich od zagłady. Natomiast po "ciemnej stronie mocy" sytuacja niczym się nie różni. Taktyka samych stworów jest nieprzewidywalna. Atakują w najmniej oczekiwanych momentach, pozbawiając życia przypadkowe postaci. Całościowo, film jest antytezą horroru, przypominającą prywatną krucjatę przeciwko schematom kina grozy klasy B.
Po drugie, humor. Zdecydowanie zwycięża przy tym, który panował w "Robalach". Sytuacje są bardziej komiczne dzięki olbrzymiej dawce absurdu, groteski i innych elementów czarnej komedii. Czasami jednak twórcy sięgają po typowo amerykańskie chwyty poniżej pasa. I może jest to innowacja, gdy prawdopodobnie po raz pierwszy widzimy stosunek płciowy dwóch demonicznych stworzeń, ale śmiech, jaki ta scena wywołuje , jest raczej sztuczny. Również Jason Mewes (znany głównie z roli Jay'a w "Jay i Cichy Bob Kontratakują"), który gra tutaj samego siebie, kreuje się na typowego amerykańskiego "pseudomaczo", przeklinając w co drugim wypowiedzianym zdaniu. Interesująca autoironia, ale tym razem nie zwala z nóg. Takich nierównych momentów jest sporo, ale nie są w stanie zrujnować rozpoczętej rozrywki.
Jednakże, pomimo zachęcającego połączenia komizmu i niekonwencjonalnego scenariusza, film traci jako horror. Twórcy momentami przesadzili z wątkami humorystycznymi i nie wykreowali odpowiedniego klimatu suspensu. "Krwawa Uczta" prawie wcale nie trzyma w napięciu, a przekoloryzowanie idei stworów-prześladowców również niszczy atmosferę terroru. Jedyne naturalne odczucie grozy budzi w widzu miejsce akcji. Brudny, obskurny bar na pustynnych rejonach przypomina odrobinę tarantinowskie "Od Zmierzchu Do Świtu" i daje uczucie izolacji oraz beznadziejności sytuacji. Niestety, tego typu wyobrażenie wystarcza tylko na parę chwil. Czasami jest tu po prostu zbyt dużo nieprzewidywalnych scen, co wywołuje raczej chwilowe podskoki ciśnienia aniżeli naturalny strach.
Polski dystrybutor określa "Krwawą Ucztę" mianem horroru nowej generacji. To trochę nazbyt daleko idąca interpretacja, ale zgodzę się, iż nie jest to typowy "monster slasher". Oryginalny scenariusz wciąga, ale realizacja nie pozwala na odczuwanie dreszczy na plecach. Za dużo humoru, a za mało horroru. Twórcy nie potrafili wyznaczyć stosownej granicy i przez większość czasu oferują nam "rozluźniacze". Walczą natomiast ze schematami filmów klasy B i kreują własny świat, w którym nie ma praktycznie żadnych reguł. Jak na debiut - wypadło całkiem nieźle i mam nadzieję, że kolejne pomysły zwycięskich scenarzystów będziemy oglądać już niebawem.