Fantastyka, sci-fi, fantasy - dziedzina tematyczna dopieszczana przez wielu, adresowana do wielu i przez tyleż samo osób znienawidzona... Może przeżywać wzloty i upadki, popularność klimatów "wyssanych z palca" fluktuacyjnie porusza się po skali uwielbienia przez czytelników. Wielki na to wpływ mają nie tylko upodobania czytelników ale i zdarzenia trzecie - ekranizacje, pompy medialne, poparcie i dobre oceny ze strony speców... Lecz wszystko to w zasadzie wpływa jedynie marginalnie na pozorną jakość dzieł pisanych. To co się liczy, to talent twórcy i, o czym wielu zapomina, talent tłumacza...
Gene Wolfe - nazwisko przez fantastów dobrze znane, należy do moich ulubionych dzieł-pisarzy :D. Jego oryginalne podejście do klasycznych acz wielce lubianych schematów, wysoce świeże spojrzenie na niemal zatęchlałe elementy, skutkuje w przygodach spisanych ciekawie, choć nie zawsze ogólnie dobrze-przyjmowanych... Jak to bowiem bywa, twórca skłaniający się ku indywidualnemu stylowi, przez krytyków zapewne zostanie dobrze oceniony, przez fanów zafiksowanych na swoich "idolach" może zostać odrzucony. Wolfe, niestety nie pisze w stylu kolejnej kalki biblii autorstwa Tolkiena, do gibsonowskiego cyber-punka też mu daleko, a o wpływach lucasowskiej, podwójnej już, trylogii lepiej nie wspominać. Nie ma tu kapitana Kirka czy Spoka, czytelnik nie znajdzie w twórczości Wolfe'a "odcieni" kojarzonych z tytułami już posiadającymi stadko wytrwałych obrońców honoru... Czy poczytujemy to in plus, czy in minus? Odpowiedź jak zwykle, tj. w dalszej części tekstu...
Słowo dla fana
Jakby to rzec, tak by nie wypaść na "freaka", choć Wolfe ma tendencję do "serializacji" i "trylogizacji" każdego pomysłu jaki mu przyjdzie do głowy, ja, jako fan-atyk, każde dziecię z rodowodem GF-owym łykam przy każdej wolnej chwili... I tak "łyknęło się" przeszło 10 cegiełek, ba, już straciłem rachubę, lecz pewne jest, iż żadnego utworu nie opuściłem i nie zapomniałem...
I tu właśnie pojawia się problem. Choć pierwsze książki Wolfe'a były naprawdę dobre, to im dalej w las, im więcej szumu medialnego, tym same karty powieści mniej zjadliwe a czytelnicy mniej łakomi. I tak kucharz nasz od przeszło 20 latek odgrzewał dania - wariacje na temat swoich "debiutanckich tytułów". Krytycy co prawda honorowali go wyróżnieniami, ale moja prywatna opinia nie jest zbyt pozytywna.
Na szczęście najnowsze dziecko, trylogia "Księgi Krótkiego Słońca" tu reprezentowana przez dwa pierwsze tomy dostarczone nam przez wydawcę, wraca do korzeni, idealnie równoważąc niemal orzeszkowskie opisy z akcją filmów z Arnim "kwadratowa szczęka gubernatora" Sch.... Ba, nawet od strony technicznej, tj. od strony języka przekazu widać wyraźną poprawę względem książek "pośrednich". Słowem nareszcie książka, która może odbić się z trampoliny obecnego poziomu i bezproblemowo zanieść nazwisko w obszar, w którym już przebywało za czasów "Księgi Nowego Słońca".
A same tytuły? Jakie wrażenia? Więcej niż pozytywne - to książki bardzo ciekawe, wielopłaszczyznowe, z ciekawą fabułą, którą docenią szczególnie fani twórczości Gene'a. Jednakże, jako że fabuła wciąż jest dosyć prosta i fani mogliby szybko, bazując na poprzedzających tytułach, wywnioskować "co i jak" postaram się tu nie umieszczać jakichkolwiek poszlak. No co? Jesteś fanem, to pewnie już pędzisz do najbliższej księgarni...
Słowo dla osoby postronnej
Spójrzmy jednak na książki oczami osoby bezstronnej, której nazwisko Wolfe i serie "-logii khakiegoś słońca" nic nie mówią. Oto mamy przed sobą dwie małe książeczki (pamiętajmy, że bazujemy na gifcie MAGa), stron nieco poniżej 400 każda, format bodaj B5 (wielkości średnich kalendarzy książkowych). Waga - niska, rozmiary małe, słowem dobre bo do kieszeni czy torebki się zmieszczą... (Proszę nie odczytywać tego jako namowę do przywłaszczania sobie elementów wystawy :D) Okładka miękka, papier miękki z przemiału, w razie czego może robić za Velvet...
A wnętrze? Cóż, tu znajdziemy wiele dobrego... Przede wszystkim klasyczny już zbitek osobowości pozornie nie związanych ze sobą, praktycznie nie do pogodzenia, acz jak to zwykle bywa idealnie się uzupełniających. Duża doza specyficznego humoru, metafor i ironii - wszystko to co sprawia, że niektórzy mniej rozgarnięci mogą mieć problemy ze zrozumieniem przekazu...
Wyświechtana fabuła? W żadnym razie! Ująłbym to jednak pod hasłem sprawdzona i charakterystyczna dla Wolfe'a. Pojawia się jednak pewien problem. Choć "Na wodach błękitu", otwierająca trylogię, ma wciągającą fabułę, to wzorem poprzedniczek jest osadzona w realiach Vironu, świecie operującym specyficznymi pojęciami... których wyszczególnienie i wytłumaczenie otwiera karty powieści! Tak, całość zaczyna się od słownika / encyklopedii. Nie jest to literackie wprowadzenie jakie serwuje nam Tolkien, odkrywca Śródziemia. To prosty i nieprzyjemny do lektury, kilkustronicowy indeks terminów.
Przeskok w głąb dzieła, i oto okazuje się, że liczba odwołań do poprzedzającej tetralogii jest wręcz zatrważająca. Co prawda brak styczności z owymi 4 cegiełkami nijak w zrozumieniu sensu historii nie przeszkadza, jednak daje się wyczuć, iż ich uprzednia lektura całości twórczości Wolfe'a dokoloryzuje i tak już ciekawy świat. Nowe barwy, nowe odcienie, nowe poszlaki - wszystko to pojawia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niestety (albo i stety) owe odwołania działają rekurencyjnie, wskutek czego chyba najlepiej jest się wziąć za historie "różnych słońc" w kolejności chronologicznej ich napisania...
Cieszy poziom leksykalny i techniczny - dużo sformułowań grających na naszej wyobraźni, pełno ironicznych komentarzy włożonych tak w usta bohaterów jak i ich pióra... Pióra, bo oto trzeba wspomnieć o pewnym ważnym szczególe. Całość jest niejako przeplotem akcji rozgrywającej się w czasie rzeczywistym i przeszłym ze wspomnieniami bohaterów. Do tego fragmenty przypominające wpisy do annałów, kalendarza czy dziennika... a nawet listy. Na myśl przychodzi pewien klasyk - kto czytał i polubił "Frankensteina" panny Shelley, ten poczuje się jak w domu. Dla innych może być ciężko przedrzeć się przez te auto-oceniające fragmenty. Nie da się ich bowiem po prostu pominąć (jak to spokojnie można u Orzeszkowej), gdyż traci się wtedy wątek i sens zdarzeń umyka...
Słowo o tłumaczeniu
Zacznę od banalnej już, acz niezwykle ważnej kwestii. W celu uniknięcia nieporozumień zaznaczam, iż czytałem całą trylogię po angielsku, po polsku jedynie dwa pierwsze tomy... Dziwne, ale polskiego 3-go tomu "ani widu, ani słychu"... Dlaczego dziwne? Bo reszta świata cieszy się nim bodaj pół dekady! Panowie i panie, jeśli chcecie czytać po polsku będziecie parę latek do tyłu w stosunku do reszty świata! Czy więc warto w ogóle wydać ciężko zarobione / zaoszczędzone dolary, funty szterlingi, jeny i złocisze na niepełne polskie tłumaczenie, gdy można dostać "zniżkową" pełna trylogię, choć w obcym języku?
I tu niestety muszę powiedzieć NIE! Co prawda to tylko moja skromna opinia, ale drodzy czytelnicy, wywodzę się z tej grupy czytelników, która woli by nazwy własne pozostawić im samym, choćby nie wiem jak swojsko brzmiały i dały się tłumaczyć. Po prostu to pełne tłumaczenie "odbiera" nieco magii światu zaludniającego karty powieści! Takie tłumaczenie prowadzi do zbytniego uprzedmiotowienia bohaterów, a że nie jest do końca realizowane zgodnie z pierwszym swym założeniem pełnej "lokalizacji tekstu" zaczynają się wyłaniać pewne kruczki i nie-smaczki...
Otóż nazwy własne nie pozostawione samym sobą doznają dziwnych metamorfoz. Część, która da się przetłumaczyć, czyt. "zlokalizować", podlega "naszym" prawom deklinacji, część natomiast - nie dająca się nijak przenieść "wprost" - pozostaje w zamerykanizowanej formie, deklinując się w dziwny dla naszych zmysłów estetycznych sposób. Problemu by nie było, gdyby tłumaczenie trzymało się jednej tendencji, najlepiej pozostając przy oryginalnych brzmieniach...
Słowo końcowe
Kolejna "-logia" autorstwa Gene'a Wolfe'a to niezwykle udany odcinek historii zapoczątkowanej jeszcze w "starożytnych dla wielu z was" latach 80-tych XX wieku. Bujne światy "odległych galaktyk" malowane kolorową, wielce sugestywną kreską, choć bezpośrednio nie żerują na sukcesach innych dzieł, wzbogacone o swoiste indywidualne dualne podejście do klasycznych elementów powieści przygodowych znajdą uznanie w gronie czytelników-fantastów. Fani, ma się rozumieć, mogą wpaść w trans, w wyniku czego niektóre czynności fizjologiczne mogą dostać mniejszy priorytet niż proces czytania książek, więc opieka osób trzecich jak najbardziej wskazana :D. Cieszy pozostawienie motywu filozoficznego starającego się odpowiedzieć na pytania o sens istnienia, a także zabiegi językowe udynamiczniające przekaz werbalny na stronach formatu b5 prozą spisany. Jeśli więc szukacie odskoczni do wciągającego świata "inności", a wyrośliście z przygód w krainie Oz czy towarzystwa Alicji w Krainie Czarów, to książki Wolfe'a mogą trafić w wasze gusta. Tylko oszczędźcie sobie nerwów i zanim sięgniecie po polskie wydania, przejrzyjcie je w księgarni, i sprawdźcie czy nachalne spolszczanie was nie razi. Inaczej pozostaje wam sprowadzanie wersji obcojęzycznych... które przynajmniej dają możliwość przeczytania wszystkich części trylogii, a nie tylko pierwszych 2 tomów!