Pojęcie dobrego horroru jest czysto subiektywne. Polegamy tylko i wyłącznie na naszych własnych emocjach i deklarujemy, czy dana pozycja powinna się znajdować na liście klasyki gatunku. A społeczeństwo jest na tyle zróżnicowane i skomplikowane, że każdy będzie przerażony zupełnie innym elementem. Dlatego rankingi najlepszych filmów grozy są robione na szerszą skalę i odzwierciedlają zbiorczy strach przeciętnego widza. W niniejszym artykule chciałbym zaprezentować pozycje, które pojawiają się najczęściej w tego typu zestawieniach.
Filmy z poniższej listy zostały wybrane z najlepszej pięćdziesiątki horrorów umieszczonej na największym portalu filmowym na świecie Internet Movie Database. Kolejność jest przypadkowa.
Lśnienie (The Shining), 1980
Niektórzy nazywają ten film najlepszym horrorem wszechczasów. Dlaczego? Głównie przez niesamowitą rolę Jacka Nicholsona. Wcielając się w Jacka Torrance'a, potrafił perfekcyjnie odzwierciedlić stopniowe popadanie w obsesję oraz zmienną naturę człowieka. Całość otoczona jest historią o duchach w opuszczonym na zimę górskim hotelu. Film Kubricka zawierał wszystkie najdrobniejsze elementy z książkowego pierwowzoru Stephena Kinga - telepatyczne przekazywanie informacji, wykorzystanie elementów nadprzyrodzonych czy straszenie widza nie za pomocą chwili, a całokształtem, czyli atmosferą izolacji oraz beznadziejności sytuacji. Stanley Kubrick zrobił coś niemożliwego - potrafił wywołać gęsią skórkę u widza wtedy, gdy nic na to taką reakcję nie wskazywało. Przyczyniła się do tego przede wszystkim niepokojąca ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Wendy Carlos i Richarda Elkinda. Dlatego pamiętna scena, w której żona Jacka wraz z synem spacerują w labiryncie powoduje niesamowite emocje, mimo iż nic złego lub niepokojącego się nie dzieje. Takiej realizacji horroru oczekiwaliśmy. Niestety, nie obyło się również bez kontrowersji. Stephenowi Kingowi nie spodobała się wizja Kubricka, gdy ten miał już gotowy prawie cały film. Stanley jednak nie chciał w nim nic poprawiać, więc powieściopisarz odciął się od projektu całkowicie. Kubrick zmienił zatem zakończenie, co wyszło produkcji na dobre. Porównując film z książką możemy zauważyć, że zaproponowany przez Kinga finał idealnie pasuje do powieści, ale zepsułby wizję Kubricka. Lśnienie to obraz, w którym świat nadprzyrodzony miesza się z tym rzeczywistym. Dlatego też postacie duchów są naturalne. Czasem nawet musimy się zastanawiać, czy obsesja Jacka jest spowodowana nawiedzonym hotelem, czy skrywaną gdzieś przez lata schizofrenią. Zadawane są pytania, na które odpowiedzi nie usłyszymy. 17 lat później Stephen King postanowił nakręcić swoją własną wersję Lśnienia, lecz powstał z tego prawie pięciogodzinny mini-serial, bardzo wiernie trzymający się literackiego pierwowzoru. Tak to potem wygląda jak pisarze biorą się za adaptację swoich dzieł.
Psychoza (Psycho), 1960
Gdyby Alfred Hitchcock żył w dzisiejszych czasach, to zdetronizowałby dzisiejszych "mistrzów dreszczowców", którzy kręcą hollywoodzkie papki dla masowego widza. Co więcej, nawet tyle lat po śmierci, nadal onieśmiela pewnych scenarzystów piszących historie nie dla sztuki, a dla pieniędzy. A przecież Hitchcock w tamtych czasach kręcił filmy właśnie pod szerszą publikę, aby udowodnić, że warto inwestować w kolejne amerykańskie produkcje. Najpopularniejszym jego filmem jest Psychoza z kultową sceną pod prysznicem, która jest przemycana do wielu innych produkcji. Funkcjonuje ona jako amerykańska spuścizna, ważna dla mieszkańców USA niczym Pan Tadeusz Mickiewicza dla Polaków. Lecz na czym dokładnie polegał fenomen Hitchcocka? Miał talent do bawienia się z widzem i wyprowadzania go w pole. W Psycho to postać Normana Batesa była największą zagadką, a nie początkowa kradzież pieniędzy przez Marion Crane. Autor na każdym kroku podaje nam symbole do rozwiązania intrygi, ale widz ich nie zauważa. Z jednej strony to dobry sposób, gdyż wtedy zakończenie będzie dla nas zaskakujące, ale z drugiej świadczyło o poziomie intelektualnym widzów, których Hitchcock zmuszał do intensywnego myślenia. Dziś finał Psychozy nie wydaje się być nadzwyczaj przewrotny - szczególnie, gdy seria Piła serwuje widzom znacznie bardziej abstrakcyjne i niespodziewane końcówki. Alfred natomiast podawał wskazówki na tacy, jak w typowej powieści detektywistycznej, co powodowało, że ciężko było przerwać seans. Nawet nie można się zorientować, kiedy wsiąkliśmy jak kamfora w intrygę mistrza suspensu. Ze świecą szukać dziś takich artystów. W 1998 r. Gus van Sant popełnił remake, który niczym się nie różnił od oryginału. W ten sposób nie chciał naruszać pewnej świętości i kultu obrazu, ale mimo wszystko został za to skarcony przez widzów i krytyków. Nowi aktorzy oraz kolorowy obraz spowodowały, że klimat wyparował. W dodatku, wykorzystał te same techniki (a nawet ujęcia), co w 1960 roku, co można momentami odczuć jako parodię. Od tego momentu, van Sant obiecał sobie, że już nigdy za hollywoodzki remake się nie zabierze.
Kult (The Wicker Man), 1973
Zapomnijcie o remake'u! Neil La Bute postanowił uczynić z jednego z najlepszych brytyjskich horrorów feministyczną bzdurę z duchami w tle. Całkowicie zagubił klimat oryginału, spłycając wątki kulturowe oraz trzymając się typowo hollywoodzkich konwencji. A pierwowzór Robina Hardy'ego skupia swoją uwagę na zupełnie innych elementach. Przedstawia społeczność na wyspie jako coś naturalnego i nieodstającego od rzeczywistości oraz eliminuje jakiekolwiek osobiste kontakty głównego bohatera z innymi mieszkańcami (a szczególnie kobietami). Tym samym, wraz z komisarzem Howie'em odkrywamy tajemnicę zniknięcia małej Rowan. Co więcej, styl realizacyjny nie jest typowy dla produkcji kina grozy. Nie wprowadza na siłę wątków nadprzyrodzonych, a zamiast tego obrazuje nam tradycje oraz kulturę obywateli wyspy. Dlatego - w formie przerywników - pojawia się wiele folkowych pieśni, a czasami nawet rytuałów wykonywanych przez dzieci lub młode kobiety. Właśnie to potęguje uczucie przerażenia. W czasach, gdy konserwatyzm religijny był nadal obecny, Hardy przedstawia pogańską społeczność strasząc chrześcijan i anglikanów niecodziennym ludzkim zachowaniem i poświęceniem dla własnej religii. Służy to pewnie jako komentarz społeczny, w którym nawołuje do odejścia od fanatyzmu i poszukania zdrowego rozsądku w wierze, jaką wyznajemy. Reżyser szykuje już podobną koncepcję, stricte dla katolików, gdyż jego kolejna produkcja ma się nazywać Cowboys for Christ i ma wyglądać podobnie jak The Wicker Man z 1973 roku.
Inni (The Others), 2001
Hiszpania stała się nowym źródłem horroru już w 2001 r., kiedy to Guillermo Del Toro zaprezentował swój film Kręgosłup diabła. W tym samym roku pojawił się jednak Alejandro Amenabar, który po znakomitym Otwórz oczy został zaproszony do współpracy z Amerykanami przy Innych z Nicole Kidman. Odniósł on należyty sukces, bowiem zajmuje ostatnie miejsce w pięćdziesiątce najlepszych horrorów na imdb, pokonując nawet film Omen. Czym więc zaskakuje? Mamy gotycką posiadłość, więc automatycznie nasuwa się opowieść o duchach i nawiedzonych domach (a Hiszpanie lubią pisać takie historie - wystarczy spojrzeć na Sierociniec), co może być aluzją do The Haunting z 1963 roku. Ale obraz Amenabara jest kameralny. Brak tu wzniosłych efektów specjalnych, a większe skupienie pada na klimat starego domu i jego mieszkańców. Także muzyka powoduje, że się boimy. Nagłe zamknięcia drzwi, melodia podgrywana na fortepianie czy rumor przesuwanych na strychu mebli - właśnie to są główne elementy, jakie potęgują uczucie strachu i trzymają widza w napięciu. Jedynym minusem, co dla niektórych, może być fakt, że Inni momentami za bardzo przypominają Szósty zmysł. Lecz gdy cała tajemnica zostanie rozwiązana, będziemy w stanie wytłumaczyć niektóre sceny i pojąć ich symbolikę. The Others na pewno nie jest produkcją rewolucyjną, ale gdy miesza się elementy gotyku ze współczesnym kinem grozy możemy być pewni, że sukces zostanie osiągnięty. Miejsce w rankingu imdb zaskakuje, ale ludziom film się podoba i to jest najważniejsze.
Halloween, 1978
Odpowiedź na Teksańską masakrę piłą mechaniczną Tobe'a Hoopera. To właśnie w latach siedemdziesiątych przyszła moda na slashery, które dziś są jednym z najpopularniejszych i zarazem najbardziej krytykowanych gatunków horroru. Z wszystkich serii to właśnie Halloween i historia Michaela Myersa według Johna Carpentera zyskały największą popularność. O wysokiej pozycji tego filmu wśród horrorów zadecydowały przede wszystkim słowa specjalistów. Twierdzili oni, że nie jest to zwykły slasher i mieli w swoim przekonaniu rację. To tak naprawdę dreszczowiec o mordercy, który uciekł z pilnie strzeżonego zakładu. Carpenter wykorzystuje niecodzienne sposoby straszenia widza. Często widzimy kamerę z oczu Myersa, co daje widzowi możliwość wcielenia się w mordercę i zobaczenia świata według jego upodobań. Co więcej, Michael nie zabija od razu na początku, a jedynie bacznie obserwuje, aby móc przyjąć odpowiednią taktykę. Tutaj zabójca myśli - wie, jak umknąć zagrożeniu i jak złapać w sidła swoje ofiary. Nie jest bezmózgim osiłkiem, który wali gdzie popadnie. Szkoda, że w kolejnych częściach zrobili z niego właśnie takie stworzenie, co powodowało, że oglądaliśmy kolejnego nudnego i powtarzalnego slashera. Jedynym minusem tej produkcji jest to, że z Myersa została zrobiona maszyna do zabijania - nieśmiertelny psychopata, który w dzieciństwie podglądnął swoją siostrę, gdy ta uprawiała seks ze swoim chłopakiem (stąd można wytłumaczyć dlaczego zabijał młode dziewczyny lub pary odbywające stosunek). Do tego przede wszystkim chciał zamordować swoją drugą siostrę. Dlaczego to wszystko? Terapeuci i psychologowie mieliby pewnie dużo do analizowania. Całkiem niedawno, Rob Zombie nakręcił remake tej części i zarysował tam Myersa w zupełnie inny sposób. Pokazał w nim człowieka, któremu się nie powiodło w życiu. Stara się tłumaczyć jego zachowanie poprzez wyraźnie pokazane zdemoralizowanego otoczenia chłopca. W wersji Carpentera to Laurie Strode była główną bohaterką, u Zombiego to sam Michael Myers. Dlatego nie da się dokładnie rozróżnić, czyja wersja jest lepsza. Pomimo przesadnej brutalności w roku 2007 oraz jej braku w 1978, można by te dwie części ustawić na równi. Wyznaczyły zupełnie inny trend w horrorze, który jednak później został tak zdeformowany (dla przeciętnej publiczności), by dostarczać tylko jednorazowego przeżycia na pokazach kinowych 31 października.
Obcy - 8. pasażer Nostromo (Alien), 1979
Dla niektórych to klasyka sci-fi. Dla innych - horror o zupełnie nowym wymiarze. Ridley Scott udowadnia nam, że istnieją w kosmosie pozaziemskie rasy, które ostatecznie mogą nas zniszczyć. Jednakże nazywanie Obcego intergalaktycznym slasherem będzie zniewagą nie tylko dla filmu, ale przede wszystkim dla jego fanów. To gwiezdny horror, w którym mimo wymyślonego niebezpieczeństwa, napięcie i poczucie terroru wzrastają jak w każdym innym, rzeczywistym kinie grozy. Elementy akcji dodano dopiero później, przy tworzeniu sequeli oraz tzw. pojedynku na podstawie gry komputerowej - Obcy kontra Predator. Zapomnijcie o nich. Liczy się tylko część pierwsza, która zapoczątkowała serię. Obcy przetrwał machinę czasu i nadal straszy tak jak w dniu premiery (czego nie można do końca powiedzieć np. o Halloween). Nikt nie odważa się robić remake'u, bo produkcja jest nadal świeża. Dostarcza emocji, jakich trudno czasem szukać we współczesnych horrorach. Ciemne zaułki statku kosmicznego, odkrywanie tajemnicy kolejnego napotkanego statku - mimo iż brzmi niczym fikcja, to straszy tak samo, jakby zabójcą nie był śliniący się obcy, ale zwykły maniakalny zabójca. Nie dość, że dostarcza niesamowitej rozrywki, to niektórym niedowiarkom może udowodnić, że jest szansa na istnienie życia pozaziemskiego. Może brzmi to trochę w stylu "new age", ale każdy dobry horror odzwierciedla w pewien sposób obawy i frustracje społeczeństwa.
Coś (The Thing), 1982
Na zakończenie kolejna produkcja Carpentera, która jest remake'em horroru Thing From Another World z 1951 roku. Coś reaktywowało kolejny rodzaj terroru - arktyczny. Stał się on potem inspiracją do takich obrazów jak Ostatnia zima z Perlmanem czy koreańskie Mroźne piekło, które zawita w Polsce na dvd w połowie stycznia. Okazuje się, że nawet w białym śniegu może kryć się niebezpieczeństwo. Tutaj jednak reżyser stosuje inne techniki straszenia. Bawi się odrobinę w Hitchcocka, zmieniając narrację i podkreślając niepewność bohaterów co do tego, co jest zagrożeniem i gdzie się ono znajduje. Stopniowo odkrywamy prawdę, co pobudza nas do jeszcze bardziej intensywniejszego myślenia. W dodatku Carpenter postawił postaci w sytuacji bez wyjścia - są odizolowani od świata i mogą polegać jedynie na swoim własnym osądzie, bo nie wiadomo, czy partnera obok nie kontroluje już "coś". Dobrym posunięciem było to, że po pierwszym ataku niecierpliwie oczekujemy następnego. Sami obserwujemy, z którego rogu wyskoczy tajemnicze stworzenie, a mimo naszych spekulacji i tak jesteśmy zbici z tropu. W The Thing pojawia się poczucie beznadziejności sytuacji oraz paniki. Główni bohaterowie nie starają się wyjaśnić skąd kreatura przybyła i jak funkcjonuje - oni próbują przeżyć kierując się podstawowymi instynktami. Nieważne, kim jest wróg, ważne, by go zneutralizować. Tym samym, Coś sprawdza się idealnie jako horror, nawet dziś, ponad 15 lat po premierze.
W kolejnym numerze dalszy ciąg zestawienia.