REKLAMA

Zwykle czytam jedną obowiązkową szkolną lekturę na dziesięć. Powód jest zapewne znany wszystkim uczniom szkoły średniej - przecież to takie nudne, beznadziejne i niepotrzebne. Zachwycanie się nad jakimiś opisami przyrody, zmaganiami sercowymi, katharsis, smutkiem do ojczyzny... Paranoja! Zresztą, po co się męczyć, kiedy w sieci tyle streszczeń i opracowań, wszystko tam podane na tacy.

11.03.2010
21:17
Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Czytam jedną lekturę na dziesięć, ale wypożyczam wszystkie. W domu testuję pierwszy rozdział - jeśli nadaje się do czytania, to czytam, a jeśli nie, to rzucam w kąt. Niech nikt mnie nie zmusza do zachwycania się nad Orzeszkową, której życiowym celem było opisanie każdego źdźbła trawy rosnącego przy drodze, tudzież kształtu szyszki rosnącej na najwyższej gałęzi sosny. Niech nikt mnie nie zmusza do zachwycania się nad bełkotliwymi wywodami Nałkowskiej albo tęsknotą do ojczyzny Mickiewicza. Szanuję, ale nie lubię.

REKLAMA

Czasem jednak przytrafia się książka, która nie tylko nadaje się do czytania, ale która wciąga. To bardzo rzadkie i niezwykłe zjawisko, lecz jednak się zdarza. Taką lekturą była dla mnie "Lalka" Aleksandra Głowackiego, znanego powszechnie jako Bolesław Prus. Spodobała mi się postać Wokulskiego, ciężko pracującego na swój majątek, a potem pomagającego biedniejszym. Uznałem, że z tego można zrobić świetny film. Problem w tym, że ktoś już taki film zrobił, chociaż wykonanie pozostawia wiele to życzenia.

W latach 60. i 70. w kinie panowała tendencja do leniwego prowadzenia fabuły. W dwugodzinnym filmie akcja była równie wartka jak wyścigi anemicznych ślimaków. Dopiero gdzieś pod koniec coś się zaczynało dziać i wybudzało widza z lekkiej drzemki. Problem polegał na tym, aby przedstawić taką akcję w sposób ciekawy, inaczej łatwo usnąć w fotelu. Film potrzebował utalentowanego reżysera. Za takich uznaję Stanleya Kubricka albo Stevena Spielberga. Filmy w owych czasach tworzyli według takiego właśnie schematu, ale były na tyle interesujące, że nie pozwalały zasnąć w fotelu. Wojciech Jerzy Has może i nakręcił kilka cenionych do dziś dzieł, ale jeśli chodzi o "Lalkę", to wspomnianym powyżej dwóm panom mógł co najwyżej podawać przekąski podczas przerwy na lunch.

"Lalka" to najnudniejszy film z gatunku "bla bla bla" (patrz: recenzja "Aż poleje się krew" w poprzednim numerze), jaki kiedykolwiek oglądałem. Film, w którym akcja praktycznie nie istnieje. Kamera jeździ po planie i filmuje bohaterów, którzy przez cały czas nadają jak roboty. Mariusz Dmochowski w roli Wokulskiego praktycznie nie gra. On tylko gada. Podobnie jak cała reszta aktorów. Być może niektórzy z Was powiedzą w tej chwili: "No dobrze, ale w książce też nie było dynamicznych zwrotów akcji". Owszem, nie było. W książce Anthony'ego Burgessa też nie znajdzie się zbyt wiele dynamiki, a Kubrick zdołał nakręcić rozwlekły, choć pasjonujący film.

REKLAMA

Do tego kiczowaty plan pełen rekwizytów. Kadry aż ociekają od leżących na półkach, podłodze, wiszących na ścianach oraz z sufitu klamotów. Wnętrza pomieszczeń wyglądają jak złomowisko, na które wpadła sprzątaczka z miejscowej plebanii i postanowiła zrobić trochę porządków.

Pomimo, że film ma ponad dwie godziny, oberżnięto w nim większość istotnych wątków, podczas gdy wszystkie sceny w filmie porozciągano do kilku minut. Podsumowując - "Lalka" Jerzego Hasa jest filmem mdłym i porażająco nudnym. Jakkolwiek spodobała się Wam lektura, szanse, że nie uśniecie podczas oglądania, są bardzo niskie. A jeśli nie macie zielonego pojęcia o czym jest "Lalka", to film polecam omijać jak najszerzej.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA