REKLAMA

Nie taki „Lucyfer” straszny, jak go malują. 5. sezon serialu naprawdę daje radę

Z 5. sezonem „Lucyfera” mam trochę tak jak z całą serią, której poziom przypomina mi sinusoidę. Po genialnych sezonach i odcinkach następują te słabsze, ale tylko po to, by za chwilę wzbić się na jeszcze wyższy poziom.

lucyfer 5 sezon netflix recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Uwaga na spoilery!

Po pierwszych dwóch sezonach „Lucyfera”, trzecia odsłona była jak kiepski deser, psujący ogólne wrażenie uczty. Ewidentnie produkująca serial stacja FOX miała problem z ciekawym poprowadzeniem fabuły i zamiast skupić się na dwóch, trzech kluczowych wątkach, widzowie zostali zasypani masą mniej lub bardziej ze sobą powiązanych kwestii i wydarzeń, co tylko podbiło wrażenie chaosu i braku wizji. 

Przejęcie przez Netfliksa dobrze „Lucyferowi” zrobiło

Od 4. sezonu „Lucyfera” przejął Netflix, któremu udało się naprawić kiepskie wrażenie i przywrócić energię serialu na właściwe tory. Nic dziwnego, że co do 5. odsłony ziemskich przygód Lucyfera Morningstara narosło wiele oczekiwań. 

I choć już pojawiają się głosy niezadowolenia — a to, że serial nie dorównuje komiksowemu pierwowzorowi, a to, że Netflix zrobił widzów w konia, bo wrzucił tylko pierwszą część nowego sezonu (na razie pojawiło się 8 odcinków, a reszta ma trafić na platformę wkrótce), to mnie samej 5. sezon „Lucyfera” oglądało się naprawdę świetnie. Oczywiście poza momentami totalnej nudy, o czym za chwilę.

Diabelska sinusoida

Podstawowym problemem „Lucyfera” jest to, że serial jest bardzo nierówny. O ile pierwszy sezon wciągnęłam w kilka dni, o tyle drugi już mi się nieco dłużył. O trzecim nawet szkoda mówić (pauzowanie co parę minut, żeby zobaczyć, ile jeszcze zostało do końca, to raczej nie najlepsza rekomendacja). Czwarty, jak wspominałam, odrobił straty, a piąty podtrzymuje ten poziom.

Podobnie jest z odcinkami — pierwsze dwa epizody 5. sezonu, które udało mi się zobaczyć jeszcze w piątek rano, sprawiły, że zaplanowałam z „Lucyferem” cały weekend i mimo paru niedociągnięć nie był to czas stracony. 

Niewykorzystany potencjał brata bliźniaka

W pierwszych odcinkach na Ziemię powraca nie Lucyfer, ale jego „zły” (tu daję cudzysłów, bo kwestia aksjologii jest w tym serialu bardzo skomplikowana) brat bliźniak, archanioł Michał (w obu rolach Tom Ellis). To, że już w trzecim odcinku powraca prawdziwy Książę Piekła, spektakularnie demaskując przebierańca, uważam za największy grzech nowego sezonu. 

Stary jak świat (ale i dający duże pole do popisu) motyw z bratem bliźniakiem podszywającym się pod głównego bohatera został tu potraktowany bardzo oszczędnie i moim zdaniem twórcy mogli wycisnąć z tego wątku znacznie więcej. 

Motyw „serialu w serialu” to był świetny pomysł.

Na tym jednak kończą się moje narzekania co do 3. odcinka, bo mimo zdemaskowania Michała, uważam ten epizod za najlepszy spośród tych, które w piątek udostępnił Netflix. W odcinku tym Lucyfer (już ten prawdziwy) i Chloe (Lauren German) prowadzą śledztwo na planie serialu „Diablo”. Tak się przypadkiem składa, że zamordowany scenarzysta był dobrym znajomym Lucyfera, a sam serial jest niskobudżetową kopią przygód Morningstara i detektyw Decker. Stąd znajdziemy tu aktorskie odbicie policjantki i jej asystenta i masę zabawnych „koincydencji”. 

Motyw „teatru w teatrze” rozsławił sam Szekspir, a zabawa konwencją i stworzenie „serialu w serialu”, w dodatku z karykaturami głównych bohaterów, to był znakomity pomysł twórców.

Niepotrzebna podróż w czasie

Zgodnie z zasadą sinusoidy — po świetnym początku, w 4. odcinku przyszedł spadek poziomu. Najwidoczniej scenarzyści z Netfliksa trochę za bardzo rozsmakowali się w zabawie konwencją, bo tym razem postanowili przenieść akcję serialu do Nowego Jorku z końcówki lat 40. 

To dlatego większość odcinka utrzymana jest w czarno-białej tonacji, a bohaterowie są wystylizowani na filmowe gwiazdy z epoki. Szczerze? To był najnudniejszy odcinek w całym sezonie i przyznam, że chyba po raz pierwszy w życiu skorzystałam z funkcji przewijania o 10 sekund do przodu. Choć wiem, że niektórzy lubią takie eksperymenty (podobne zresztą pojawiały się w innych produkcjach Netfliksa, m.in. w „Słodkich kłamstewkach”), a podróż w czasie ujawniła pewne znaczące fakty z przeszłości Maze, taka konwencja po prostu do mnie nie trafia.

Nie taki diabeł straszny

Całe szczęście, później znowu wracamy do współczesności i koloru, a akcja ponownie nabiera tempa. Rozwiązywane przez Morningstara i Decker zagadki kryminalne wciągają, a toczące się w tle głównych wydarzeń losy bohaterów, z każdym odcinkiem coraz mocniej się komplikują.

Cieszy ukłon w stronę demonicy Maze (Lesley-Ann Brandt), która sięga do swoich bolesnych korzeni rodzinnych, by odkryć prawdę o sobie i zawalczyć o duszę. Jeszcze bardziej cieszy większa obecność Elli Lopez (Aimee Garcia), która swoim entuzjazmem zaraża tak bardzo, że nawet demoniczna Mazikeen stawia ją sobie za wzór. A moment, w którym Lucyfer pokazuje swoje prawdziwe, diabelskie oblicze, żeby uspokoić płaczącego synka Amenadiela i Lindy? Śmiałam się w głos. 

REKLAMA

Pierwsze osiem odcinków 5. sezonu „Lucyfera” oceniam na mocną czwórkę z plusem i mam nadzieję, że druga część sezonu nie obniży tej oceny. No i że Netflix nie każe nam zbyt długo na nią czekać.

Pierwsze 8 odcinków 5. sezonu „Lucyfera” obejrzycie na Netfliksie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA