REKLAMA

Łukasz Żal, Janusz Kamiński, Dariusz Wolski. Polscy operatorzy, którzy podbili Hollywood

Czasem zapominamy, jak wielki wpływ na światową popkulturę mają rodzimi twórcy. Polscy operatorzy mieli swój udział w powstawianiu filmów, które przeszły do historii. Świętując kolejną już nominację do Oscara dla Łukasza Żala, operatora odpowiedzialnego za przepiękne zdjęcia do „Zimnej wojny”, przyglądam się najlepszym polskim autorom zdjęć, którzy zrobili wielką karierę za oceanem.

łukasz żal
REKLAMA
REKLAMA

Na dobrą sprawę kariera Łukasza Żala dopiero się zaczyna. Mimo wszystko trzeba przyznać, że jego droga zawodowa jest na poziomie iście światowym. Żal bowiem, po pierwszych wprawkach jako operator podczas tworzenia zdjęć do etiud i krótkometrażowych filmów, w końcu zadebiutował przy pełnych metrażach i to w pięknym stylu.

Początek 2015 roku z pewnością zapamięta on na zawsze. Wtedy to aż dwa filmy, przy których pracował jako operator, zostały nominowane do Oscara.

Pierwszy to dokument „Joanna”, nominowany w kategorii "najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny". Drugi to „Ida” Pawła Pawlikowskiego, który rozpoczął jego współpracę z reżyserem. Za „Idę” Żal był osobiście nominowany do Oscara. Jak na debiut pełnometrażowy, w dodatku prosto znad Wisły, jest to imponujące dokonanie.

Jego relacja z Oscarami nie skończyła się wcale na „Idzie”. W zeszłym roku piękna i unikalna animacja „Twój Vincent”, w której operatorem był również Żal, także była nominowana do Oscara w kategorii „najlepszy film animowany”. No, a w tym roku świętujemy jego kolejną oscarową produkcję. „Zimna wojna” ma na koncie aż trzy nominacje do Oscara, w tym właśnie dla Żala za „najlepsze zdjęcia”. Jego głównym konkurentem wydaje się być tylko i wyłącznie Alfonso Cuaron, odpowiedzialny za genialne zdjęcia do „Romy”.

Łukasz Żal z pewnością wyrasta powoli na giganta obecnego pokolenia polskich operatorów. Jego dorobek jest już w tej chwili podziwiany i doceniany na całym świecie.

Ostatnio chociażby uczestniczył w wywiadzie roundtable organizowanym przez The Hollywood Reporter, gdzie rozmawiał o swoim fachu razem z operatorami filmów „Czarna Pantera" i „Gdyby ulica Beale umiała mówić".

A on sam stara się też, by już na tym, wstępnym etapie kariery, był różnorodny. Pomiędzy filmami Pawlikowskiego i „Twoim Vincentem”, który jest wizualnym majstersztykiem i filmem unikalnym od strony plastycznej, Żal odpowiadał za zdjęcia m.in. do filmów krótkometrażowych Tomka Bagińskiego kręconych na potrzeby Allegro. Mowa tu o „Smoku” i „Twardowskym”.

Łukasz Żal jest znakomitym reprezentantem młodego pokolenia polskich operatorów, ale też pamiętajmy, że nie wziął się znikąd. Polska ma bowiem wspaniałą i naprawdę imponującą historię operatorów, którzy zrobili wielkie kariery za granicą oraz wykazali się ponadprzeciętnym zmysłem wizualnym.

Z pewnością wyznacznikiem jakości polskich operatorów są znakomite szlify, które zbierają oni na Wydziale Operatorskim Łódzkiej Szkoły Filmowej. Jej renoma jest międzynarodowa.

Wystarczy wspomnieć choćby o tym, że pośród jej absolwentów z ostatnich lat jest Hoyte van Hoytema, który ma już na koncie takie produkcje jak „Interstellar”, „Spectre” czy „Dunkierka”.

Na świeże spojrzenie na filmowe kadry polskich operatorów wpłynął także fakt, że w Polsce, szczególnie w trakcie trwania poprzedniego ustroju, rola operatora była zupełnie odmienna od tej, jaką pełnił on w Hollywood. U nas autorzy zdjęć byli współautorami filmu, mającymi na niego równy wpływ z reżyserem. Od filmów nie oczekiwano tego, by stawały się komercyjnymi przebojami, tak więc o wiele chętniej pozwalano twórcom zdjęć i reżyserom skłaniać się ku eksperymentom, poszukiwaniom nowych form opowiadania obrazem.

Gdy tylko Hollywood odkryło polskich operatorów, ci przenieśli ten styl pracy i otwartość na eksperymenty na ziemię amerykańską. A tam, gdzie twórcy mieli do dyspozycji o wiele większe budżety i operowali na znacznie większej skali, ich talenty oraz sprawności techniczne mogły w pełni wybrzmieć.

Na początek warto wspomnieć przede wszystkim o pionierze polskich operatorów w Hollywood. Był nim Adam Holender.

Urodziny w 1937 roku w Krakowie Holender dzieciństwo spędził w potwornych warunkach, gdyż tuż po rozpoczęciu II wojny światowej wywieziono go razem z rodziną na Syberię. Do kraju wrócił dopiero w wieku 10 lat. W latach 60. studiował na wydziale operatorskim Łódzkiej Szkoły Filmowej, gdzie poznał i współpracował z takimi postaciami jak Krzysztof Zanussi i Roman Polański. Z tym drugim zaprzyjaźnił się na tyle, że Polański później polecił go Johnowi Schlesingerowi, gdy ten kręcił film „Nocny kowboj”. Uznawany dziś za jeden z najlepszych amerykańskich filmów wszech czasów okazał się ogromnym sukcesem artystycznym (zdobył m.in. Oscara za najlepszy film).

Nocny kowboj

Bramy Hollywood otworzyły się przed stawiającym pierwsze kroki w branży Polakiem. W kolejnych latach pracował przy takich produkcjach jak „Narkomani” – jednym z pierwszych filmów z Alem Pacino w roli głównej. Pracował także z Paulem Newmanem przy reżyserowanych przez niego „Bezbronnych nagietkach”, Agnieszką Holland przy „Zabić księdza” czy Paulem Austerem przy „Brooklyn Boogie”.

Adam Holender był pierwszym polskim operatorem, który zdołał zasłynąć w Hollywood, ale był to wówczas jedyny taki przypadek, tak więc legenda „polskiej szkoły operatorskiej” jeszcze nie miała okazji zaistnieć w świecie filmu.

W latach 70. do Ameryki wyemigrował kolejny rodzimy operator po łódzkiej filmówce, Andrzej Bartkowiak.

Tam przez lwią część dekady zajmował się reżyserią klipów reklamowych. Natomiast już w latach 80. przyszło mu zadebiutować jako operator w filmie samego Sidneya Lumeta „Książę wielkiego miasta”. W późniejszych latach pracował przy takich kultowych filmach jak „Czułe słówka”, „Bliźniacy”, „Upadek”, „Speed: Niebezpieczna prędkość” czy „Zabójcza broń 4”.

W XXI wieku przerzucił się na reżyserię, ale jego dokonania, takie jak „Doom” czy „Street Fighter: Legenda Chun-Li” to nie są dzieła godne zapisania w annałach kina.

Musiał nastać w Polsce stan wojenny, by skutecznie „wypłoszyć” liczne grupy Polaków z kraju, w tym także i tych, którzy zrobili później niemałe kariery w Hollywood. Jednym z nich był Janusz Kamiński.

W 1981 roku wyemigrował do USA, gdzie zdobył tytuł magistra w American Film Institute. Gdy rozpoczął prace nad zdjęciami do filmu „Dziki kwiat”, z pewnością nie miał najmniejszego pojęcia, jak bardzo zmieni to jego życie. Film obejrzał bowiem Steven Spielberg. Był on pod tak wielkim wrażeniem operatorskiej pracy Kamińskiego, że zatrudnił go najpierw do produkowanego przez siebie telewizyjnego dramatu wojennego „Class of ‘61”. A gdy ten ponownie zdał egzamin na „szóstkę”, reżyser zapewnił mu angaż w „Liście Schindlera”. Reszta jest już historią.

Współpraca Spielberga i Kamińskiego przeszła do legendy. Obaj panowie dali światu masę kultowych scen i sekwencji, które stały się częścią popkulturowej historii kina.

Wystarczy wspomnieć fenomenalną i wgniatającą w ziemie sekwencję lądowania na plaży w Normandii z filmu „Szeregowiec Ryan”, znakomite sceny akcji z „Raportu mniejszości” i „Wojny światów” czy genialną sekwencję wyścigu pojazdów na początku „Player One”. Kamiński ma na koncie aż dwa Oscary za zdjęcia (za „Listę Schindlera” i „Szeregowca Ryana”). Oczywiście jak najbardziej zasłużone. „Lista…” i „Szeregowiec…” znalazły się też na liście filmów z najlepszymi zdjęciami w historii kina.

Niewiele mniej imponującą karierę w Hollywood zrobił Dariusz Wolski, który wyjechał z kraju po ukończeniu łódzkiej filmówki, w 1979 roku. W Stanach w latach 80. sięgnął gwiazd, gdyż przyszło mu kręcić wideoklipy dla największych nazwisk ówczesnej muzyki. Od Davida Bowiego, przez Paulę Abdul, Aerosmith po Eltona Johna i Stinga. Jego kariera filmowa zaczęła się rozwijać w latach 90., kiedy to jego zdjęcia mogliśmy podziwiać w takich filmach jak „Kruk” czy „Karmazynowy przypływ”.

Największy przełom nastąpił jednak na początku XXI wieku, kiedy to dostał angaż przy produkcji serii „Piraci z Karaibów” (zrobił zdjęcia do czterech części).

Z Johnnym Deppem przyszło mu współpracować jeszcze w filmach „Sweeney Todd”, „Alicja w krainie Czarów” oraz „Dziennik zakrapiany rumem”. Równolegle rozpoczął też swoją współpracę z Ridleyem Scottem. Zaczęło się od „Prometeusza”, potem był „Exodus”, „Marsjanin” i ostatnio „Obcy: Przymierze” oraz „Wszystkie pieniądze świata”.

Filmową biografię najbardziej zbliżoną do Łukasza Żala posiada Sławomir Idziak.

Ukończył on łódzką filmówkę w 1969 roku i następnie przez blisko dwie dekady współtworzył polskie kino, pracując z takimi reżyserami jak Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi czy Wojciech Marczewski. Przełom nastąpił pod koniec lat 80., gdy przyszło mu pracować z Krzysztofem Kieślowskim. „Krótki film o zabijaniu” i „Trzy kolory: Niebieski” zdobyły międzynarodową sławę pośród koneserów kina i Idziak umiejętnie ją wykorzystał.

Jego „5 minut” w Hollywood wprawdzie już (chyba) minęło, ale globalny widz mógł podziwiać jego znakomite zdjęcia w takich filmach jak „Helikopter w ogniu”, „Król Artur” czy „Harry Potter i Zakon Feniksa”. Gdyby tylko nie zdecydował się na współpracę z Jerzym Hoffmanem przy potwornym filmie „1920 Bitwia Warszawska”, jego zawodowe CV byłoby praktycznie bez skazy.

Jeszcze inny polski operator, Andrzej Sekuła, miał okazję przez chwilę dołożyć całkiem solidną zaprawę do kultury masowej. Początkowo pracując przy krótkometrażówkach i reklamach, które kręcił na emigracji w Wielkiej Brytanii w latach 80. Lata 90. rozpoczął jednak iście imponująco. Zadebiutował bowiem jako operator w filmie pełnometrażowym u samego Quentina Tarantino. Były to „Wściekłe psy”. Później pracował jeszcze przy kultowym „Pulp Fiction” i „Czterech pokojach”.

REKLAMA

Panowie jednak nie zdecydowali się na kontynuację współpracy, a Sekuła później zrobił zdjęcia m.in. do „American Psycho”, choć był to ostatni względnie znany film w jego dorobku.

Bez względu na to, czy Łukasz Żal zdobędzie tym razem Oscara czy nie, jedno jest pewne – już teraz godnie kontynuuje on polską tradycję wybitnych operatorów, którzy współtworzą światową fakturę kinematografii. Pozostaje nam tylko czekać, aż w końcu upomni się o niego Hollywood, zatrudniając przy ichniejszym wielkim projekcie. To tylko kwestia czasu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA