Kicz może być piękny, zorganizowany i dobry - pokazał nam to Tarantino kręcąc Kill Billa czy de Palma tworząc Scarface. To samo można zauważyć przyglądając się filmom akcji kręconym ostatnio w Japonii, które do końca normalne nie są. Co oczywiście nie oznacza, że są one złe.
Machine Girl opowiada historię Ami, która jak sama o sobie mówi, jest zwykłą nastolatką z Japońskiej szkoły. Cóż, ta nudna wersja bohaterki na szczęście umiera dość szybko i na jej miejsce wchodzi nowa Ami - pragnąca zemsty, z gigantycznym karabinem zamiast ręki. Ale zacznijmy od początku, bo tak najłatwiej zrozumieć, czemu taka miła dziewczyna nagle zaczęła mordować bezbronnych gangsterów. Wszystko zaczyna się, gdy brat Ami zadziera z Yakuzą. Ba, co gorsza, jest to Yakuza Ninja, której praktycznie przewodzi nastolatek. Ten dość szybko zabija brata naszej bohaterki, przez co ta ma zamiar zemścić się na zabójcy. Niestety, japońska mafia odcina jej lewą rękę w trakcie tortur i zemsta kończy się dość żałośnie. Na szczęście Ami udaje się uciec do znajomego mechanika, ten zaś montuje jej w miejsce lewej ręki miniguna. Wtedy zaś zaczyna się zemsta na całego, w której urwane kończyny i krew zasłaniają cały ekran.
Cały film przypomina nieco wspomnianego wcześniej Kill Billa - fabuła prezentuje się bardzo podobnie, choć Japoński film jest jeszcze bardziej kiczowaty. Całość wygląda, jak gdyby kręcona była tanią kamerą w domowych warunkach, wszystkie efekty specjalnie są zrobione dość oldskulową metodą. Nie przeszkadza to w żadnym razie, o ile oczywiście lubi się film tego typu. Fontanny krwi pojawiają się dość często, tak samo jak kończyny urwane przez potężną spluwę Ami - nie radzę zapraszać na seans swoich rodziców, czy co gorsza dziadków, bo skończy się to co najmniej koszmarnie. Japońskie filmy przypominają tutaj nieco komedie Szekspira - zabawne tylko i wyłącznie dla grupy docelowej, podczas gdy reszta ludzi wyjdzie z kina zniesmaczona. Machine Girl jest pierwszym filmem tego typu, który spowodował, że naprawdę się śmiałem. Nie mówię tu o małym uśmiechu na ustach - oglądając to arcydzieło śmiałem się tak głośno, że ludzie patrzeli się na mnie jak na idiotę. Film jest tak dobry właśnie przez komediowe podejście do sprawy, aktorzy specjalnie grają fatalnie, a scenariusz jest tak koszmarny, ponieważ ma to swój powód - rozśmieszanie widza.
Największą atrakcją filmu jest oczywiście sieczka. Jest ona tak bezsensowna, tak głupia, że aż cudowna. Karabiny maszynowe potrafią przedziurawić człowieka na wylot, niektóre bronie zdzierają skórę aż do kości, zaś Yakuza zmusza kucharza do zjedzenia sushi z własnych palców. Krew tryskająca na wszystkie strony przypomina mi o japońskich filmach o samurajach z lat siedemdziesiątych. Nagrodę broni dziesięciolecia dostaje zaś latająca, przenośna maszynka do dekapitacji. Działa ona podobnie jak bumerang, wracając do posiadacza tej śmiertelnej broni wraz z głową wroga - coś cudownego, to trzeba zobaczyć. Nie zabrakło też czegoś takiego jak stanik, który miał w odpowiednich miejscach dwa świdry. Krótko mówiąc - dobra rozrywka dla całej rodziny!
Jedną wadą filmu, jaką mogę sobie przypomnieć, jest tania muzyka. Nie, tania to złe słowo, biorąc pod uwagę gatunek filmu - ale dźwięk zdecydowanie nie zasługuje na brawa. Czasami słyszymy denne melodyjki przypominające klasyczne gierki z automatów, czasami zaś pojawia się coś nowszego, co nie oznacza, że jest dobre. Bardzo słaba elektronika zdecydowanie nie pasuje do rzeźni, którą gotuje nasza bohaterka swoim wrogom, bardziej nadawałyby się tutaj jakieś cięższe brzmienia.
Co mogę powiedzieć o Machine Girl? Cóż, to niesamowity film, który zadowoli niestety tylko niewielką grupę ludzi. Jeżeli lubicie tego typu pozycje, to polecam całym sercem, tak dobrego widowiska nie widziałem od lat. Jeżeli zaś krew działa na was zniechęcająco, to cały seans zakończy się tylko i wyłącznie widowiskowym pawiem.