Mock skończył 20 lat, a Marek Krajewski na stałe wszedł na szczyt polskiego kryminału. Po drodze wiele się jednak zmieniło
Marek Krajewski debiutował na rynku literackim w 1999 roku powieścią „Śmierć w Breslau”. Od tego czasu wciąż dominuje na listach bestsellerów, ale ma znacznie więcej konkurentów niż dawniej. Kryminał stał się w pewnym sensie etatową książką Polaków, choć w inny sposób niż w Skandynawii. Jak dokładnie zmienił się polski kryminał przez te 20 lat?
Kryminał to jeden z tych literackich gatunków, które wydają się stare jak świat, a mimo to wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością wśród czytelników. Opowieści tego typu przemawiają do najbardziej podstawowych instynktów człowieka, a przy tym zawsze balansują na granicy życia i śmierci, co ma bardzo kuszący posmak. Wiele osób popełnia jednak błąd i myśli, że silne emocje wystarczają do napisania kryminału. Co prowokuje ich do uważania dzieł tego typu za szmatławce niskiej jakości.
To oczywiście całkowicie błędne założenie, bo kryminał jak żaden inny gatunek jest szczególnie narażony na luki fabularne. Dobra powieść o zbrodni musi składać się w logiczną całość, mimo że większość elementów układanki jest na początku ukryta przed czytelnikiem (lub przynajmniej sprawia takie wrażenie). Bardzo łatwo się w tym pogubić lub zbyt mocno zamotać całą historię, przez co zakończenie sprawia wrażenie taniego twistu. Jednocześnie kryminały mają zła sławę, bo są popularne i masowe (zarówno gdy chodzi o nakłady, jak i liczbę autorów). Nie zawsze tak jednak było w naszym kraju.
Gdy Marek Krajewski w 1999 roku wydawał „Śmierć w Breslau”, to miał stosunkowo niewielu konkurentów.
Czasy gazetowych powieści sensacyjno-kryminalnych dawno minęły, a poza tym takie twory były dalekie od współczesnego doświadczenia książkowego. Rynek zdążył też już przyjąć pierwszą falę zagranicznych kryminałów, które nie mogły się ukazać za czasów PRL-u. Dlatego Krajewski był dla wielu rodzimych czytelników swego rodzaju odkryciem. Pisarz łączył w swoich dziełach elementy noir, klasycznych opowieści szpiegowskich z historyczną otoczką Polski dawnej, a jakby znajomej. Czytelników w naszym kraju często kusiły powieści osadzone w dawnych czasach (wystarczy wspomnieć sukcesy Sienkiewicza), ale przeważnie były to lata tak odległe, że nie sposób było się poczuć ich częścią.
Krajewski dzięki swoim książkom pokazywał elementy historii, które wpływały na współczesną rzeczywistość, przede wszystkim Wrocławia i Lwowa, czyli dwóch jego ulubionych miejsc akcji. Dzięki temu jego powieści mogły być jednocześnie oldschoolowe jak klasyka, brutalne jak amerykański noir i bardzo swojskie. A ten ostatni element był wbrew pozorom polskim czytelnikom bardzo potrzebny. Oczywiście wkrótce po nim zaczęli nadchodzić także następni pisarze. Najgłośniej obecnie jest o Katarzynie Bondzie, Zygmuncie Miłoszewskim i Remigiuszu Mrozie. Ale zanim będę mógł do nich przejść, to warto wcześniej powiedzieć o pewnej bardzo ważnej rzeczy.
Podstawowa formuła kryminału jest niezmienna od lat i stanowi połączenie trzech składników: atmosfery, trupa i człowieka. Razem tworzą zagadkę.
W czasach Sherlocka Holmesa chodziło przeważnie o zagadkę rozumianą literalnie. Niemal matematyczny problem do rozwiązania. Obecnie należy to traktować bardziej symbolicznie. Zresztą w kolejnych dekadach różne elementy zyskiwały większe lub mniejsze znaczenie. U Agathy Christie i Edgara Allana Poe najważniejsza zawsze była atmosfera, Raymond Chandler stawiał na człowieka, a James Ellroy do dziś najczęściej buduje całą opowieść wokół trupa.
Co nie oznacza, że pozostałe składniki w dobrym kryminale kiedykolwiek były ignorowane. Każdy z wymienionych pisarzy miał swoich ikonicznych bohaterów, którzy pojawiali się w kolejnych powieściach i scalili się z książkami swoich autorów. Podobnie jest u Krajewskiego, który może się pochwalić kreacjami Eberharda Mocka i Edwarda Popielskiego. Miłoszewski, którego książki pod pewnymi względami najbardziej przypominają styl Krajewskiego, mamy Teodora Szackiego. Swoich bohaterów mają też Bonda i Mróz. Rzecz w tym, że wymienieni twórcy kryminałów młodszego pokolenia bardziej niż na klasykę zwracali uwagę na innego oponenta rodem ze Skandynawii.
W ciągu ostatnich 20 lat to właśnie skandynawskie kryminały najmocniej wpłynęły na polskich autorów.
Nie ma w tym nic dziwnego. Szaleństwo na powieści z tamtego rejonu obudzone przez trylogię „Millenium” szybko wylało się na cały świat i dotarło również do Polski. Jest coś zabawnego i ironicznego w fakcie, że spośród książek Steiga Larssona tylko pierwsza faktycznie miała prawdziwe wątki kryminalne, zresztą wyjątkowo sztampowe. W pewnym sensie jest to jednak również emblematyczne ze zmianą, która dotarła do kryminałów. Z jednej strony stały się one znacznie bliższe realizmowi, a z drugiej w bardzo postmodernistycznym stylu zaczęły coraz mocniej łączyć w sobie elementy różnych gatunków.
„Millenium” było przede wszystkim political fiction, ale wizja sprawy kryminalnej jako części większej układanki społeczno-politycznej zaczęła być znakiem rozpoznawalnym wszystkich szwedzkich kryminałów. Przemoc wobec kobiet, problemy domowe, brak pieniędzy, niemożliwość wyrwania się ze środowiska - wszystkie te elementy zaczęły stanowić nie tło, a główny temat opowieści. W Polsce twórcy również musieli się ustosunkować do takiego myślenia. Jedni poszli w podobną stronę, inni zrobili Skandynawom wbrew, żeby nie powtarzać ich stylu, ale wszyscy zaczęli na bieżąco sprawdzać nowinki dotyczące policyjnego rzemiosła. I trzeba przyznać, że rodzimi pisarze obronili się dosyć dobrze, dzięki czemu ich książki nadal cieszą się niezwykłą popularnością.
Można więc za klasykiem zapytać: Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Problem w tym, że za popularnością wśród czytelników nie poszło docenienie ani za granicą, ani w środowisku. To pierwsze jest zadaniem bardzo trudnym, po części z powodów niezależnych od jakości i gatunku. Polskim pisarzom i pisarkom od lat trudno jest się przebić na Zachodzie i nawet w Niemczech i Wielkiej Brytanii (czyli stosunkowo otwartych rynkach) przeważnie są traktowani w kategoriach ciekawostki.
Znacznie bardziej bolesne jest jednak piętno literatury pociągowej, tworzonej niczym w fabryce - bez choćby odrobiny artyzmu, pomysłu czy natchnienia. A to łatka jednak mocno niesprawiedliwa wobec kryminału. Wyraźnie widać jednak, że w zbiorowej wyobraźni Remigiusz Mróz zastępuje Miłoszewskiego czy Krajewskiego. Gdzieniegdzie pojawiają się jeszcze przebłyski docenienia poszczególnych twórców (akurat autor trylogii o Szackim nie musi narzekać na nagrody), ale zawsze gdzieś z nieco pogardliwym spojrzeniem. Kryminał - podobnie jak niegdyś fantastyka - jest uważany jako coś, z czego się pisarsko wyrasta lub co robi się tylko i wyłącznie z potrzeby pieniądza.
Po części trudno się z krytykami kryminału kłócić.
Przykład Krajewskiego, który w 2019 roku pofolgował marzeniom i wyda dwie książki zamiast jednej (w tym po raz pierwszy w życiu powieść szpiegowską „Dziewczyna o czterech palcach”, która w zeszłym tygodniu trafiła do księgarń), to w zestawieniu z Mrozem jakiś zupełnie inny świat. Wbrew temu co mówią fani tego drugiego - przy tak szybkim tempie pisania spadek jakości musi nastąpić. Widać go zresztą również u innych pisarzy gatunkowych, którzy bezrefleksyjnie poszli w ślady autora „Kasacji”.
Wszystko to rysuje się na obraz mocno chaotyczny. Polski kryminał na pewno ma się dziś lepiej niż przed dwudziestu lat, ale nie bez powodów nadal traktowany jest po macoszemu. W tym miejscu zapewne u niektórych osób pojawi się refleksja, że w kraju, gdzie ledwie 37 proc. społeczeństwa sięgnęło po jedną książkę, trzeba się cieszyć nawet jak ktoś pasjami czyta Mroza. Tego typu myślenie prowadzi jednak donikąd. Zamiast przypadkiem udowadniać potencjalnym czytelnikom, że wszystkie najgorsze cechy kryminału stanowią regułę gatunku, lepiej zaprezentować im coś z nieco wyższej półki. I wcale nie trzeba wówczas sięgać od razu po Skandynawów.
- Czytaj także: Jakie klasyczne kryminały trzeba koniecznie zabrać ze sobą na dłuższy wyjazd? Na liście Christie, Chandler i... Nabokov?