Mata wypuścił nowy album. „Młody Matczak” to opowieść o uzyskaniu samodzielności. Sprawdzamy, jak udała się płyta.
Minęło kilka miesięcy intensywnej autopromocji Marcina Matczaka, ojca rapera Maty, który swoją, niezbyt udaną książką, chciał uczyć Polaków, przedstawiając im swoje recepty na państwo i życie. O tym, jaki był efekt tej edukacji, jaka jest ta książka, możecie przeczytać w innym miejscu. Najważniejsze jest jednak, że wbrew ojcowskiemu upupianiu wypowiedział się sam zainteresowany. I to wypowiedział się samodzielnie swoją nową płytą pt. „Młody Matczak”.
Mata, „Młody Matczak” wreszcie jest samodzielny.
W kontekście rozkosznej awantury między „Starym Matczakiem” i choćby Szczepanem Twardochem, ta samodzielność Maty ma podwójne znaczenie. Po pierwsze fajnie, że w końcu mówi on, a nie ojciec, a po drugie cała ta płyta jest zapisem uczenia się samodzielności w trochę niefrasobliwym młodzieńczym stylu.
Tak się jakoś zdarzyło, że wszystko tu do siebie pasuje. W pierwszym numerze zatytułowanym Ikea Mata nawija, że Wczoraj wielka willa, dziś z wielkiej płyty mały blok, a potem dodaje, że to:
Ten wstęp, próba wybicia się na samodzielność, dojrzałość i przede wszystkim niezależność, jest najważniejszym tematem całej płyty, od którego młody twórca będzie od czasu do czasu odbijał i to właśnie te skoki w bok są na niej najciekawsze.
Mata się rozwija, choć niespecjalnie interesuje mnie, gdzie akurat mieszka, jego sąsiedzi mogą mieć zupełnie inne zdanie.
Raper opowiada o tym, jak wita swoją dorosłość, a wita ją hucznie, imprezując, paląc zioło i zapraszając znajomych. Doceń to – mówi – że dopiero druga i nie wyj*bało ci okien. Podobnie rzecz ma się z numerem Skute Bobo, który jest miłosnym listem do jarania rzeczy innych niż papierosy.
Do tej pory byłem pewien, że to właśnie tam Macie wychodzi najlepiej, gdzie jest po prostu sobą i problem po problemie i radość po radości przelewa na papier, a potem wplata w bit. Nie jestem jednak już do tego przekonany. Bo kolejne numery o imprezowaniu, jaraniu blantów, spotkaniach z kumplami i seksie wpadają w znane hiphopowe motywy, które po prostu są wtórne i nieprzesadnie ciekawe. Ja ziewam.
Mata, choć bardzo sprawnie łączy słowa, potrafi nieźle budować nastrój i przede wszystkim ma niesamowitą charyzmę, nie nieprzesadnie chce powiedzieć cokolwiek intersującego. Nie mam wątpliwości, że zarówno narodziny, dorastanie, dojrzewanie i w zasadzie wszystkie etapy życia są przereklamowane, a raczej nie ma w nich nic nadzwyczajnego czy odkrywczego. Trudno odkryć na nowo pierwsze pijaństwa po wyprowadzce z domu, gdy to doświadczenie niemal wszystkich pokoleń. Rzecz w tym, że Mata nie stara się nawet ze swoich doświadczeń wyciągnąć czegoś więcej. Odhacza więc wszystkie hip-hopowe tropy, jakby właśnie odkrywał Amerykę, a w gruncie rzeczy dopłynął zaledwie do wyspy Wolin. Jest więc trochę maczyzmu, seks, zioło, imprezy i kumple, a także odrobina fascynacji własnym sukcesem. Potem przychodzą numery refleksyjne, Mata czuje się zmęczony i wypalony, czym? Maczyzmem, seksem, ziołem, imprezami, a także rozumie, że za sukcesem idzie presja. Znowu ziewam.
„Młody Matczak” ma momenty.
Gdy jednak Mata wyjmuje głowę z wiadra, na chwilę opuści imprezę i zerknie dalej niż jego własna popularność, pokazuje, jak cholernie sprawnym i wrażliwym jest twórcą. Moim zdecydowanym numerem jeden na tym albumie jest 67-410, w którym Mata ściera się ze starością, przemijaniem i przede wszystkim ze stawia je ze swoją młodzieńczą siłą. Gdyby takich numerów, nieoczywistych, osobistych i jednocześnie pomysłowych, było więcej, to może na „Młodego Matczka” moglibyśmy patrzeć jak na udany i przede wszystkim oryginalny album.