REKLAMA

Metallica może i skończyła się na "Kill 'Em All", ale na "Hardwired… To Self-Destruct" zaczęła się na nowo! Recenzja sPlay

Największy i najpopularniejszy metalowy zespół wszech czasów po latach perturbacji (muzycznych i osobistych) oraz szukania dla siebie miejsca na współczesnym popkulturowym poletku, w końcu dostarcza fanom płytę na jaką czekali od dawna.

Metallica "Hardwired… To Self-Destruct" - wielki powrót - recenzja
REKLAMA
REKLAMA

"Hardwired… To Self-Destruct" to prawdziwa petarda! Mocne stwierdzenie, ale jak ulał pasuje do tekstu o nowej płycie Metalliki. Mistrzowie trash metalu raczej nieczęsto dopieszczają swoich fanów nowymi kawałkami oraz albumami. Płyty wydają średnio raz na, co najmniej, 5 lat, co w branży muzycznej jest całą epoką. Od poprzedniego, świetnego, "Death Magnetic" minęło długie 8 lat. Zdecydowana większość wykonawców muzycznych nie jest w stanie pozwolić sobie na taki luksus. No, ale mówimy tu o Metallice. Zespole, który od momentu wydania "Czarnego Albumu", jako pierwszy w swoim gatunku, stał się światową gwiazdą popkultury.

metallica_hardwired_to_self_destruct_okladka class="wp-image-76149"

Pozycja gigantów dała im się jednak we znaki. Tarcia pomiędzy poszczególnymi członkami grupy (których apogeum mogliśmy ogladać w dokumencie "Some Kind of Monster"), odejście basisty Jasona Newsteda, eksperymenty brzmieniowe (pamiętny "St. Anger"), wojny z Napsterem i internetowymi piratami – to tylko te najgłośniejsze wydarzenia, które dotykały grupę na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Ale mimo tego wszystkiego, Metallica ani razu nie upadła, ciągle jest na szczycie, ściągając miliony fanów na koncerty i nadal piastując tron największego metalowego zespołu w historii.

Teraz, po latach oczekiwań, w końcu powrócili także i z świeżą płytą. „Świeżą” nie tylko w sensie nowości, ale również w odniesieniu do brzmienia.

Na dwupłytowym wydawnictwie "Hardwired… To Self-Destruct", Metallica brzmi jakby przeszła proces rewitalizacji, albo wypiła wodę ze źródła młodości.

Cały album aż buzuje od energii, ciężaru i dynamiki. Słuchając "Hardwired… To Self-Destruct" jako całości można odnieść wrażenie, że płyta ta jest trochę jak podróż Metalliki przez całą ich muzyczną historię znaną z poprzednich płyt. Przy okazji grupa odmienia muzykę metalową przez prawie wszystkie przypadki. Są tu bowiem numery zahaczające o trash, speed, doom, czy heavy metal; nie brakuje też bardziej rockowych elementów.

Otwieracjący album Hardwired zaczyna się od kawalkady riffów i perkusyjnych uderzeń; jest mocny, surowy, szybki i konkretny (trwa raptem 3 minuty) – to prezent,z którego z pewnością ucieszą się fani lubujący się w klasycznym trash metalu rodem z "Kill 'Em All", bo najbardziej odnoszący się do początków działalności zespolu.

Kolejny, Atlas, Rise!, mój ulubiony i najciekawszy od strony kompozycji kawałek na płycie, spokojnie mógłby znaleźć sie na legendarnym "Master of Puppets".

Soczyste brzmienie riffów, kapitalna sekcja rytmiczna i znakomita solówka gitarowa Kirka Hammetta sprawiają, że bez wahania dołączam Atlas, Rise! do mojego prywatnego best of grupy.

Now That We’re Dead z kolei to podróż do ery "Load" i "ReLoad". Hard rockowy trzon, oparty na świetnej rytmice, prostej ale jakże efektownej.  Moth into Flame brzmi z kolei lepiej niż kawałki Iron Maiden z kilku ostatnich płyt – to w połowie heavy metal i przy okazji bodajże najbardziej melodyjny utwór na płycie. ManUNkind, znajdujący się na drugim krążku, jest natomiast chyba najbardziej rozbudowanym i progresywnym utworem – imponujący od strony kompozycji i z licznymi zmianami tempa oraz przepysznie tłustymi od ciężaru riffami.

Ależ to była jazda! Naprawdę nie mam więcej pytań. "Hardwired… To Self-Destruct" nie rozczaruje żadnego fana ciężkich brzmień.

Pomimo ponad 30 (!) lat na scenie Metallica jest obecnie w najlepszej formie od co najmniej dwóch dekad.

To naprawdę niesamowite, że grupa z takim stażem jest w stanie znaleźć w sobie takie pokłady młodzieńczej energii i połączyć ją z bezcennym muzycznym doświadczeniem. I wypadkową tego jest właśnie "Hardwired… To Self-Destruct". Przemyślana, ale i nieokiełznana; genialnie wyprodukowana i fantastycznie brzmiąca, a jednocześnie mająca w sobie dzikość. Wokal Jamesa Hetfielda nie brzmiał jeszcze tak dobrze; soczyste solówki Hametta są ciekawe i porywajace (i jest ich pełno, co niezmiernie mnie cieszy).

Choć Metallica dość długo kazała na to czekać, to tym razem szczerze wątpię by znaleźli się malkontenci, próbujący przekonać wszystkich, że Hetfield i spółka to banda stretryczałych metalowców, którzy nie mają nic do powiedzenia. Choć też, znając internety, wcale się w sumie nie zdziwię gdy takowi się jednak pojawią.

REKLAMA

Czytaj także:

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA