Mam tego serdecznie dosyć. Wy też nie lubicie, gdy po raz kolejny serwuje się Wam odgrzewany kotlet? Nie mam na myśli tutaj tylko kulinariów, ale ogólnie gry, filmy lub książki. Ile razy twórcy zarzekają się, że ich nowe dzieło jest… naprawdę nowe?
Podobna sytuacja ma miejsce jeśli chodzi o najnowszą książkę Małgorzaty Kalicińskiej. Przypomnijmy - jest ona autorką dwóch powieści skierowanych głównie do kobiet - Domu nad rozlewiskiem oraz Powrotów nad rozlewiskiem. Osiągnęły one duży (jak na polskie realia, gdzie 70 procent ludności ma awersję do czytania) sukces - sprzedały się w imponującym nakładzie, zdobyły różne nagrody czytelników, a w planach jest nawet film na podstawie jej twórczości. Kalicińska stała się jedną z najpopularniejszych polskich pisarek. Ale - jak powiadają członkowie zespołu Queen - "show must go on", więc pani Małgorzata wysmażyła nam kolejny potencjalny hit.
Miłość nad rozlewiskiem - ostatnia część tzw. "trylogii mazurskiej" - kontynuuje losy głównej bohaterki Domu nad rozlewiskiem, Małgosi. Gwoli przypomnienia: Gosię spotyka tragedia - została zwolniona z pracy, jej życie prywatne również nie układało się najlepiej - nie potrafiła znaleźć wspólnego języka ze swoim własnym mężem. Zdesperowana zaczęła poszukiwania matki, której nie widziała, odkąd była małą dziewczynką. Oczywiście razem ze swoją rodzicielką odnalazła również spokój, a nawet miłość. Początek Miłości nad rozlewiskiem nie odbiega od utartego już przez panią Kalicińską schematu. Mianowicie rodzinę Małgosi ponownie spotyka dramat - w tragicznych okolicznościach umiera przyszywana siostra Barbary (matki Gosi). Nasza bohaterka, nie mogąc znieść ogromnej straty i samotnego życia nad tytułowym rozlewiskiem, postanawia ściągnąć do siebie przyjaciółkę swojej córki - Paulę. Dla niej życie również nie było zbyt pobłażliwe - ojca nie znała, wychowywana była przez babcię i matkę. Jakby tego było mało, jej własna matka próbowała robić różne machlojki związane z mieszkaniem Pauli. Dlatego, chcąc nieco ochłonąć, zaakceptowała propozycję Małgosi.
Mając dwie główne bohaterki, pani Kalicińska zdecydowała się wprowadzić dwa style narracji. Jeden przedstawia wydarzenia z perspektywy Małgosi, a w drugim świat widzimy oczami Pauli. Miał być to zapewne zabieg urozmaicający powieść, lecz nie do końca tak wyszło. Gosia opisuje swoje perypetie w bardzo zgrabny sposób. Czuć tutaj kobiecą rękę i niewieści sposób myślenia, ale generalnie nie można się do niczego przyczepić. Z kolei to, jak Paula przedstawia świat, jest nie do przyjęcia. Dziewczyna skacze z jednego wątku na drugi, tworzy krótkie, kulawe zdania, które już nawet gimnazjalista napisałby lepiej. Dodatkowo mnóstwo wyrażeń zastępuje ich młodzieżowymi wersjami, przez co narracja w wydaniu Pauli przypomina nieskładny bełkot i może być niezrozumiała dla starszej generacji czytelników. Kalicińska zupełnie niepotrzebnie siliła się na przedstawienie świata oczyma młodej osoby. Rzekłbym: chciała dobrze, a wyszło jak zwykle.
Kolejnym mankamentem Miłości nad rozlewiskiem jest schematyzm. Cała powieść jest skonstruowana według tego samego szablonu, co dwie poprzednie. Na początku mamy skrzywdzoną przez życie istotkę, która trafia nad rozlewisko. Tam zaczyna odnajdywać szczęście i sens życia. Po różnych nudnych perypetiach znajduje także miłość. Taki sam schemat mamy w Miłości nad rozlewiskiem. Liczyłem na to, że w ostatniej książce z trylogii pani Kalicińska pokusi się o jakieś sensowne odstępstwa od reguły, ale moje nadzieje były płonne. Mamy wszakże dwa style narracji, lecz one zamiast umilić czytelnikowi zapoznawanie się z losami Gosi i Pauli oraz wnieść powiew świeżości do powieści, tylko dobijają najnowsze dzieło Małgorzaty Kalicińskiej. Autorka nadal karmi czytelnika filozoficznymi teoriami o tym, że rodzina jest najważniejsza i bez niej nie można znaleźć swojego miejsca na Ziemi itd. itp. Halo! To wszystko już było. Czytając Miłość nad rozlewiskiem nieustannie miałem wrażenie, że gdzieś to wszystko już widziałem. Wielka szkoda, bo trylogia mazurska miała swój potencjał.
Podsumowując, najnowsza powieść Małgorzaty Kalicińskiej jest nie do końca udanym, odgrzewanym kotletem. Próbując nieco urozmaicić zużyty schemat, autorka wprowadziła nowy, nieciekawy styl narracji. Mimo wszystko nadal da się to czytać. Nadal jest to cukierkowa, słodziutka opowieść o życiu z nutką filozofii. Jeśli masz już, Drogi Czytelniku, którąś z wcześniejszych książek Kalicińskiej, to nie masz się nad czym zastanawiać - nie warto. Lecz jeśli nie miałeś wcześniej do czynienia z jej powieściami - może warto spróbować, ale robisz to na własną odpowiedzialność. Ja lojalnie uprzedzam - Miłość nad rozlewiskiem jest najgorszą częścią z całej trylogii mazurskiej.