REKLAMA

"Moonfall" to najgłupsze science fiction dekady. I właśnie dlatego musicie go obejrzeć

Autor takich hitów jak "Dzień Niepodległości" i "Gwiezdne wrota" Roland Emmerich powrócił z nowym filmem. "Moonfall" łączy idiotyczny scenariusz, wątki rodem z kina katastroficznego i komediowy sznyt z historią na papierze mającą ambicję godną poważnego kina science fiction. Z takiej mieszanki nie mogło wyjść nic dobrego i właśnie dlatego "Moonfall" ogląda się z niemałą przyjemnością.

moonfall recenzja film science fiction w kinach
REKLAMA

Wizja przybyłej z kosmosu totalnej zagłady Ziemi nie jest dla amerykańskiego kina niczym nowym. "Moonfall" wpisuje się w długą tradycję podobnych produkcji. Zaledwie kilka tygodni temu rozmawialiśmy o "Nie patrz w górę" i jego satyrycznej wizji rozpadu cywilizacji na wieść o nadlatującej w naszym kierunku komecie, a i sam Roland Emmerich ma już na swoim koncie mnóstwo katastroficznego science fiction. Można nawet powiedzieć, że dzięki takim blockbusterom jak "Dzień Niepodległości" czy "Pojutrze" stał się największym współczesnym specjalistą od podobnych produkcji.

Nie bez powodu wspominam o tych trzech konkretnych tytułach. W teorii "Moonfall" łączy bowiem więcej z "Nie patrz w górę" niż wcześniejszymi filmami Emmericha, cała opowieść została bowiem napisana z dużym przymrużeniem oka. Nie ma tutaj takiego patosu jak w "Dniu Niepodległości" i "Pojutrzu". Amerykańska wzniosłość pojawia się w pojedynczych scenach, ale przeważnie ustępuje miejsca żartom i bardziej trywialnym ludzkim problemom. Wszystko to brzmi dosyć obiecująco, prawda? W tym miejscu trzeba jednak otwarcie powiedzieć jedną niezwykle istotną rzecz - tak głupiego i tak słabo napisanego science fiction jak "Moonfall" w kinach nie było od wielu lat.

REKLAMA

Moonfall recenzja - o czym jest nowe science fiction Rolanda Emmericha?

Głównym bohaterem produkcji jest doświadczony i powszechnie szanowany astronauta Brian Harper (w tej roli Patrick Wilson). W 2011 roku w trakcie rutynowej misji naprawy satelity mężczyzna staje się świadkiem ataku dziwnej obcej technologii. Jeden z towarzyszy umiera na oczach kosmonauty, ale Harper jest mimo to w stanie uratować maszynę wraz z nieprzytomną nawigatorką Jocindą Fowler na pokładzie (Halle Berry). NASA postanawia zatuszować odkrycie swojego astronauty i błyskawicznie kończy jego karierę.

Dziesięć lat później uwielbiający teorie spiskowe na temat kosmosu K.C. Houseman odkrywa, że widziany tak wyraźnie na nieboskłonie Księżyc wypadł z orbity i zmierza w stronę Ziemi. Grany przez znanego z "Gry o tron" Johna Bradleya mężczyzna nie jest jednak w stanie skontaktować się z NASA. Dlatego postanawia odnaleźć Harpera i wspólnymi siłami uratować planetę przed rychłą zagładą. Pomoże im w tym Fowler, która w międzyczasie doszła do jednego z najwyżej postawionych stanowisk w amerykańskiej agencji kosmicznej.

"Moonfall" kryje w sobie mnóstwo wątków pobocznych, ale wszystkie one mają małe znaczenie wobec Księżyca lecącego w stronę Ziemi.

Nie muszę chyba tutaj nadmieniać, że cały pomysł na film Rolanda Emmericha nie ma niemal nic wspólnego z nauką. Wręcz przeciwnie, to w jakimś sensie produkcja idealna dla płaskoziemców, antyszczepionkowców i wszystkich zwolenników pseudonaukowych teorii spiskowych. Dlaczego tylko w "jakimś sensie"? Problem w tym, że Ziemia w "Moonfall" faktycznie ma okrągły kształt i nie jest płaskim dyskiem. Co, jak zgaduje, akurat płaskoziemcom raczej się nie spodoba. Oprócz tego jednak Emmerich i jego współscenarzyści poszli na całość.

Megastruktury stworzone ręką obcej cywilizacji, Ziemia jako kolebka nowego życia danego nam przez istoty wyższego rzędu, Księżyc pusty w środku - to tylko niektóre z pomysłów obecnych w scenariuszu najnowszej produkcji Amerykanina. Fabuła "Moonfall" składa się z rozmaitych wątków obecnych w starszych powieściach i filmach science fiction (takich jak "2001: Odyseja kosmiczna" czy "Czerwona planeta") wymieszanych z najbardziej absurdalnymi teoriami spiskowymi. Jak łatwo się domyślić, większość z nich okazuje się oczywiście prawdą.

moonfall recenzja class="wp-image-1889152"
Moonfall recenzja Foto: Lionsgate

"Moonfall" nie robi wielkiego wrażenia ani swoją historią, ani efektami specjalnymi. W momentach najbardziej absurdalnych potrafi jednak bawić do łez.

Nie jest to zdecydowanie najgorzej wyglądające science fiction ostatnich lat. Kandydatów w takiej kategorii należałoby raczej szukać na Netfliksie. W wielu miejscach da się jednak zauważyć, że budżet w wysokości 150 mln dolarów nie mógł do końca sprostać olbrzymim wizualnym ambicjom twórców. W scenach toczących się w przestrzeni kosmicznej "Moonfall" potrafi wyglądać naprawdę ładnie, ale nie brak tu też rozmaitych wpadek związanych z nie dość dobrym CGI. Najczęściej związanych ze skutkami nadciągającej apokalipsy. Inna sprawa, że mamy w tym wypadku do czynienia z filmem finansowanym z niezależnych źródeł, bo Lionsgate zajmuje się tylko dystrybucją.

REKLAMA

Będzie to zresztą olbrzymia finansowa katastrofa dla producentów, bo "Moonfall" zaliczył fatalny start w amerykańskim i globalnym box office. W sumie trochę szkoda. Roland Emmerich zrobił bardzo zły film. Okropnie głupi, bardziej nieświadomie śmieszny niż autentycznie zabawny i w przy okazji jeszcze zdecydowanie za długi (długość "Moonfall" wraz z napisami końcowymi wynosi 2 godz. i 4 min). Ale jednocześnie kryjący w sobie olbrzymi czar kina tak złego, że aż staje się dobre.

Osobiście czerpałem olbrzymią frajdę z każdej głupiej decyzji głównych bohaterów i każdego kompletnie nonsensownego zwrotu akcji. Im bardziej fabuła filmu "odlatywała", tym lepiej mi się to oglądało. Dlatego w jakimś stopniu polecam "Moonfall". To rozrywka idealna do chwilowego wyłączenia mózgu i czerpania radości z idiotyzmów, na które potrafią czasem wpaść hollywoodzcy scenarzyści. Pod tym względem spisuje się całkiem nieźle. O ile oczywiście z góry wiecie, na co się piszecie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA