REKLAMA

"Mudbound" to imponująca rozmachem opowieść o rasizmie w Ameryce – recenzja Spider’s Web

Od kilku tygodni każdy kolejny film od Netfliksa przebija swoim poziomem poprzednika. Nie inaczej jest z najnowszym, "Mudbound", który osobiście zaliczam do najlepszych filmów 2017 roku.

mudbound recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Akcja "Mudbound" rozgrywa się na przestrzeni lat 30. i 40. XX wieku na południu Ameryki, a konkretniej w stanie Mississippi. Henry i Laura McAllan wraz z ojcem, rozpoczynają nowe życie praktycznie od zera na niezagospodarowanej, zabłoconej i zaniedbanej farmie. Dość sybko ich optymizm zderzy się z szorstką rzeczywistością.

Pola do upraw McAllanowie dzielą z afroamerykańską rodziną Jacksonów. Oprócz znoju dnia codziennego muszą się oni zmagać się najgorszymi formami rasizmu. Po ataku Japończyków na Pearl Harbor, Ameryka przystępuje do II wojny światowej. Na linię frontu zostaje wysłany Jamie McAllan (Garett Hedlund) oraz najstarszy z synów rodziny Jacksonów, Ronsel (Jason Mitchell). To wydarzenie w teorii powinno zbliżyć do siebie obie familie. Niestety doprowadzi je do tragedii.

Oglądając "Mudbound", nie sposób poczuć literacki pierwowzór. I nie jest to w żadnym razie minus, wręcz przeciwnie. Zarówno rytm całego obrazu, jego konstrukcja dramaturgiczna oraz dialogi wypowiadane przez bohaterów, tylko na tym zyskują, bo są podnoszone do rangi sztuki. Ale nie takiej pretensjonalnej, która zapatrzona jest sama w siebie, tylko naprawdę angażującej emocjonalnie widza i przykuwającej uwagę.

Do tego ten szlachetny umiejętnie dawkowany patos idealnie współgra z surowym wydźwiękiem historii, jaką przyjdzie nam oglądać.

"Mudbound" zatopiony jest w pocie, łzach i krwi. To historia pełna piękna, poezji i bólu.

Reżyserka, Dee Rees, porwała się na niezwykle ambitny temat, nie tylko dlatego, że nadal jest on żywy i drażliwy w amerykańskiej (i nie tylko) kulturze, ale również ze względu na jego złożoność.

"Mudbound" to właściwie kilka opowieści zawartych w jednym filmie, kilka różnych, choć przenikających się, tematów i kilka odmiennych punktów widzenia. Całą historię śledzimy z perspektywy kilkorga bohaterów, wsłuchując się w ich przejmujące i przepięknie wypowiadane monologi wewnętrzne.

Choć rasizm jest wyraźnie tematem nadrzędnym w "Mudbound", to jednak Rees w imponujący sposób wzięła na swoje barki szerszą opowieść o rodzinie, poświęceniu, rozczarowaniu, sytuacji kobiet i seksizmie, biedzie.

Całość przekazu podkręcają przepiękne, niemalże malarskie, zdjęcia Rachel Morrison.

Mudbound 2

Z jednej strony podkreślają one surowość i brud świata przedstawionego, a z drugiej tworzą po trochu baśniową poetykę, choć oczywiście jest to bardzo mroczna i nieprzyjemna baśń.

"Mudbound" subtelnie, choć jednocześnie wyraźnie, pokazuje Amerykę, w której może i zniesiono niewolnictwo na poziomie prawnym, ale mentalnie i fizycznie nadal było ono praktykowane.

Henry McAllan (przekonująco grany przez Jasona Clarke’a) to dumny mężczyzna, który zmuszony zostaje stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami swojego wyboru i założeniu własnej farmy. Nic nie idzie tak jak powinno. Pojawiają się skrywane głęboko wyrzuty sumienia i poczucie porażki. Tak dokładnie nakreślając jego postać, Dee Rees pokazała pełną złożoność jego charakteru, przez co jesteśmy w stanie dostrzec genezę zachowań bohatera.

Gdy głowa rodziny Jacksonów, Hap, łamie sobie nogę, Henry’ego nie obchodzi, że nie może się on poruszać, nie widzi on problemu w tym, by zaprząc go do pracy. Hap nie dyskutuje, tylko podnosi się z łóżka i chce ruszyć do pracy, uszkadzając sobie nogę jeszcze bardziej.

Dee Rees nie poszła jednak po najprostszej linii, szukając łatwych wyjść i uproszczeń fabularnych.

Mudbound 1

Henry nie jest z gruntu złym człowiekiem, ma w sobie pokłady dobra i empatii, tylko nie bardzo potrafi je ukazywać. Jego rasizm wynika bardziej ze ślepego dostosowania się do rzeczywistości, w jakiej się znajduje, a patrząc na to, jak wielką nienawiścią pała do czarnoskórych jego ojciec (prawdziwy czarny charakter "Mudbound") można stwierdzić, że i tak wyszedł na ludzi.

A ojciec Henry’ego, grany przez znanego z seriali "Breaking Bad" czy "Better Call Saul" Jonathana Banksa, to wyjątkowo nieprzyjemna postać.

Gwarantuję wam, że większego bydlaka w tym roku w żadnym filmie nie zobaczycie.

Mudbound Jonathan Banks

Zatwardziały, brutalny i ordynarny rasista i homofob, wykorzystujący w 100% smutną rzeczywistość podziałów rasowych w Stanach lat 40.

Z kolei czarnoskórzy bohaterowie filmu siłą rzeczy są pokazani jako ofiary, ale owe postaci zostały tak napisane i zagrane, że jest w nich niesamowita siła i godność, do tego stopnia, iż urastają oni do rangi superherosów i żywych inspiracji.

REKLAMA

Dee Rees w imponujący sposób połączyła te wszystkie wątki i postaci, dając widzom naprawdę poruszającą i epicką sagę, w której każda z licznych postaci ma swój głos, swoje pięć minut i własną historię. Jakimś cudem udało się jej uniknąć skrótowości pomimo ograniczonego czasu trwania, bo w ogóle nie ma się wrażenia, że jakikolwiek wątek czy postać potraktowane są po macoszemu.

Żonglując tyloma liniami fabularnymi i bohaterami, uważam, że Rees osiągnęła szczytowy poziom narracyjny, jaki rzadko kiedy udaje się nawet największym. "Mudbound" to triumf formy i treści, z którego reżyserka wycisnęła przejmujący portret niedawnej ery, który was zachwyci, poruszy, wzruszy do łez, wywoła złość i bezradność, a na koniec przyniesie potrzebne katharsis. Wielkie kino.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA