REKLAMA

„My i wy” z Eddiem Murphym i Jonah Hillem to kicha, ale nie ze względu na „propagandę”

Z „My i wy” Kenyi Barrisa wiązałem pewne nadzieje. Bynajmniej nie ze względu na postać reżysera (to jego długometrażowy debiut), który w swoim scenariuszowym portfolio ma kilka solidnych i sporo przeciętnych produkcji, a ze względu na Jonah Hilla. Tego drugiego cenię zarówno jako twórcę, jak i aktora. Fakt, że jest współautorem scenariusza, wespół z całkiem interesującym zwiastunem, napełnił mnie optymizmem. Niestety, tym razem czekało mnie rozczarowanie.

my i wy film netflix recenzja opinie jonah hill
REKLAMA

Narzekanie na produkcje Netflixa to pewnego rodzaju trend, przyzwyczajenie. Obecnie dość niesprawiedliwe, bowiem od miesięcy serwis regularnie proponuje swoim subskrybentom naprawdę niezłe filmy i seriale w najróżniejszych gatunkach. Większość tych perełek staramy się omawiać na naszym rozrywkowym blogu, wychodząc z założenia, że lepiej polecać to, co dobre, niż wyławiać kolejne powody do narzekań. W przypadku „My i wy” dochodzi jednak kwestia potężnie zawiedzionych oczekiwań. Tym bardziej, że film Barrisa to nie średniak - to obraz najzwyczajniej w świecie kiepski.

„My i wy” pochyla się nad związkiem pary millenialsów z Los Angeles, Ezry (Jonah Hill) i Amiry, którzy stają przed nowym wyzwaniem - spotkaniami z rodzicami. Elementem, który na papierze brzmiał całkiem ciekawie, bo ma potencjał posłużyć za podwalinę dla ciekawych dialogów, obserwacji i gagów, jest fakt, że obie rodziny wywodzą się z różnych kultur i środowisk.

REKLAMA

My i wy - recenzja filmu Netflixa

My czy wy - Netflix

Barris w przeszłości wielokrotnie pokazał widzom, jak w zabawny sposób podejmować tematy około społeczne - podobnie zresztą jak Hill, który udowodnił, że ma łeb na karku i dał światu znakomite „Najlepsze lata” oraz „Stutza”. Wielka szkoda, że współpraca tych panów musiała zaowocować takim potworkiem, którego problem nie leży (jak możemy przeczytać w komentarzowym szambie w sieci) w żadnego rodzaju „propagandzie”.

Problem filmu „My i wy” leży w tym, jak bardzo jest nieautentyczny. Poważnie: przecież nikt tak nie mówi, nikt się tak nie zachowuje. Z każdej minuty produkcji wyziera fałsz. To z jednej strony tytuł pozornie bardzo chętny, by rozprawić się m.in. z rasowymi stereotypami, a z drugiej - zdaje się nie dążyć do niczego uczciwego. Skupia się raczej na karygodnie płytkich dowcipach, bombarduje nas gorącymi tematami, których nie eksploruje. Chętnie sięga bo najbardziej wytarte, wielokrotnie już obśmiane schematy myślowe.

To naprawdę przykre, że tak wiele utalentowanych osób wzięło udział w czymś tak nieudolnie opowiedzianym. Sztuczność razi widza na każdym kroku, nawet w sekwencjach, które wydają się samograjami. Przykładowo: Ezra i jego czarnoskóry przyjaciel prowadzą podcast na temat różnic rasowych. Scenariusz wykłada się nawet tutaj: każdy dialog brzmi tak, jak gdyby twórcy w życiu nie przesłuchali żadnego podcastu, tym bardziej o tej tematyce. Aktorzy wypluwają z siebie te nienaturalne, niezręczne, skryptowe kwestie, a widz (jasne, piszę tu za siebie, ale sądzę, że spore grono czytelników może się ze mną zgodzić) ma ochotę jak najszybciej wyłączyć telewizor. Co tu się wydarzyło?

REKLAMA

Barris zdaje się w ogóle nie panować nad swoim filmem.

Raz za razem gubi rytm, a gdy już wpada na jakiś ciekawy pomysł, decyduje się sabotować go prostym (w złym tego słowa znaczeniu), wtórnym czy żenującym żartem. Całość jest bardzo niezgrabnie zmontowana, a część z najmocniejszych członków i członkiń ekipy aktorskiej ledwo ma szansę się odezwać. Ciekawy koncept zmarnowany: „My czy wy” nie jest filmem zainteresowanym poszukiwaniami, woli operować ogranymi do bólu banałami i upychać w nie męczący humor. Polecam omijać.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA