Świetna obsada (Kate Winslet, Juno Temple i … Justin Timberlake) niestety nie gwarantuje dobrego filmu, gdy mamy do czynienia z dość niemrawym scenariuszem.
OCENA
Wszyscy ci, którzy znają twórczość Woody’ego Allena, wiedzą, że lata świetności tego reżysera przypadają na przełom lat 70. i 80, aczkolwiek także w późniejszych dekadach, raz na jakiś czas, twórca "Annie Hall" potrafił dostarczyć wybitne dzieła. Zgodnie z zasadą działania sinusoidy, w ostatnim czasie obserwujemy ewidentny niż, który trwa już od co najmniej kilku produkcji.
Ostatnim naprawdę dobrym filmem Allena, jaki dane było mi oglądać, była "Blue Jasmine", z kapitalną rolą Cate Blanchett. W kolejnych latach Allen zbił trochę z tonu i napisał znacznie luźniejsze filmowe błahostki, które jednak dość przyjemnie mi się oglądało.
Jestem fanem Woody’ego Allena i naprawdę mało który, nawet słabszy film tego reżysera, kompletnie mi się nie podobał.
Zawsze znajdywałem w nich ciekawie napisane postaci, mniej lub bardziej wciągającą historię, trochę humoru i przede wszystkim dobre dialogi. Niestety w "Na karuzeli życia" tylko dialogi i kreacje aktorskie się bronią, choć i w tej sferze Allen miał lepsze momenty.
Gdy mamy do czynienia z twórcą, który reżyseruje i pisze scenariusze od ponad 40 lat, trudno oczekiwać, by za każdym razem jego twory były na tak samo wysokim poziomie. Bolączką "Na karuzeli życia" jest przede wszystkim scenariusz, który wygląda tak, jakby był on co najwyżej ćwiczeniem stylistycznym. Niby całość ma swoją składnię, dramaturgię i barwne postaci, ale zabrakło mi tu jakichś solidnych szlifów końcowych, dopracowania i przede wszystkim lepszego rozwoju oraz zakończenia całej fabuły.
Historia, którą oglądamy, niby nie jest wcale taka błaha. Rozgrywa się w skąpanym w słońcu i deszczu Coney Island, wokół barwnych obiektów z tamtejszego lunaparku. Mamy osobiste dramaty głównej bohaterki, Ginny, oraz jej bliskich – obserwujemy rodzinę, która jest w rozsypce, gdyż nad nimi wszystkimi ciąży klątwa złych decyzji podejmowanych na różnych etapach ich życia.
Ginny (Kate Winslet) przez zdradę pierwszego męża, który szczerze ją kochał, zburzyła swój wcześniejszy związek. Wylądowała u boku poczciwego, prostolinijnego, ale niezdolnego do miłości nikogo (poza własną córką) Humpty’ego (Jim Belushi). Oboje żyją więc w niezbyt szczęśliwej relacji z rozsądku. Ginny przy okazji ma na głowie swojego 8-letniego syna z poprzedniego związku. Humpty’ego z kolei odwiedza od lat niewidziana córka (Juno Temple), którą ściga mafia.
A pośrodku tego wszystkiego pojawia się Mickey (Justin Timberlake), przystojny ratownik, który uwielbia kreować się na artystę i uwodzić znajdujące się w emocjonalnej potrzebie kobiety. W końcu poznaje Ginny i nawiązuje z nią płomienny romans, który wywoła niemałe zamieszanie w życiu bohaterów.
Każda z postaci "Na karuzeli życia" ma więc swoją opowieść, ale niestety nie są one specjalnie zajmujące.
Allen, jako jednak sprawny pisarz, potrafi przykuć uwagę na samym początku, ale tym razem nieumiejętnie poprowadził te wszystkie wątki na dalsze tory.
Ginny, która jest znakomicie grana przez Kate Winslet, to jedna z najbardziej irytujących postaci, jakie wyszły spod pióra Woody'ego Allena. Reżyser ten znany jest niezwykle dokładnego i pełnego głębi spojrzenia na kobiety. A chcą z nim pracować, bo wiedzą, że napisze dla nich fascynujące, złożone bohaterki i przy okazji wydobędzie z nich maksymalny potencjał.
Ginny to jednak kobieta upadła, femme fatale, która pokazana została jako ta, która sprowadza na mężczyzn nieszczęście. Jest przy tym osobą nie do końca ogarniającą rzeczywistość wokół siebie. Ma też sposobność do popełniania ciągle tych samych błędów, a do tego jej nieustanne znerwicowanie nie pomaga w pozytywnym odbiorze tej postaci. Ale być może taki był zamiar samego Allena.
Mnie osobiście o wiele bardziej do gustu przypadł Humpty, w brawurowej kreacji Jima Belushi'ego. Alkoholik na wstrzymaniu, który jest skłonny do przemocy po paru głębszych, ale ogólnie odznacza się gołębim sercem i całkiem sporą empatią. Ciekawa, wielowymiarowa postać, na szczęście daleka od stereotypu tatusia z brzuchem, który pije i bije i kompletnie nie interesuje się rodziną. Humpty troszczy się o bliskich, choć ma problem z odpowiednim wyrażaniem i nakierowaniem swoich emocji.
Z postacią Mickey'a mam największy problem. Wydaje mi się on najbardziej bezbarwny ze wszystkich, a pełni on rolę narratora całej opowieści.
Niestety wydaje mi się, że został on stworzony głównie po to, by obsadzić w filmie Justina Timberlake'a, który wielkim aktorem nie jest.
Przed kamerą pracuje nie od dziś, więc wie jak się zachować na planie, ale nie jest on w stanie wyciągnąć zbyt wiele ze swoich postaci. Mickey jest spoiwem i dramaturgiczną iskrą całej historii. Aż się prosi, by wykrzesać z tej postaci więcej charyzmy i energii. Timberlake jedynie ładnie wygląda, śle maślane spojrzenia i duka napisane dla niego kwestie.
"Na karuzeli życia" ogląda się w miarę bezboleśnie. Vittorio Storaro przepięknie sfotografował nowe dzieło Allena. Kadry aż mienią się od kolorów, gry cieni, świetnie skomponowanych planów.
Świetne aktorstwo przykuwa uwagę widza, zabrakło w nim niestety pełnej treści i solidnie skonstruowanej opowieści, która zostałaby z nami na dłużej po seansie.
Ja, jako fan Allena, mimo wszystko stawiam "Na karuzeli życia" jednak pośród tych nielicznych filmów owego reżysera, do których już raczej nie wrócę.