„Na miejscu zbrodni: Zaginięcie w hotelu Cecil” to w teorii opowieść o ostatnich dniach z życia Elisy Lam. Śmierć kanadyjskiej studentki bardzo długo oddziaływała na wyobraźnię śledzących sprawę osób. Mnogość nagromadzonych w tym czasie wątków nie jest łatwa do ogarnięcia nawet przez bardzo sprawnego reżysera.
OCENA
Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o mediach, filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.
Spójrzmy prawdzie w oczy. Chcąc opowiedzieć o śmierci Elisy Lam nie mamy tak naprawdę ciekawego punktu zaczepienia. W historii ostatnich dni kanadyjskiej studentki brakuje postaci charyzmatycznego lub odstręczającego zabójcy i drastycznych okoliczności zgonu. Słaby to temat na serial spod znaku true crime. Jeśli komuś miałoby się udać wyciągnąć z całej tej sprawy coś interesującego, byłby to Joe Berlinger. To on przecież utrzymywał nas w napięciu przez cztery odcinki „Rozmów z mordercą: Taśm Teda Bundy’ego” na podstawie wywiadu rzeki z tytułowym mordercą. W produkcji znaleźć coś dla siebie mogli ci, którzy losy przystojnego studenta prawa znali już od podszewki, jak i ci, którzy wcześniej o nim nie słyszeli. Reżyser jak tylko może próbuje powtórzyć ten sukces w „Na miejscu zbrodni: Zaginięcie w hotelu Cecil”. Niestety z marnym skutkiem.
Sercem „Rozmów z mordercą” była postać Teda Bundy’ego.
Na zabójcę mogliśmy spojrzeć przez pryzmat kontekstów społecznych, psychologii i pracy policji, ale to on grał pierwsze skrzypce. W „Na miejscu zbrodni” zabrakło podobnego wątku przewodniego, który trzymałby opowieść w ryzach. Powoduje to, że Berlinger desperacko ucieka w ślepe uliczki swojej historii. Nie ma interesującego mordercy, więc szuka innego punktu zaczepienia. Tu przedstawia historię samego hotelu, tam prezentuje sposób prowadzenia śledztwa przez policję, a gdzie indziej skupia się na internetowych poszukiwaniach winnych. Żaden z tych tematów nie jest jednak rozwinięty w satysfakcjonujący sposób. Z tego względu nie ma sensu oczekiwać od produkcji jakiejkolwiek spójności. W kolejnych odcinkach reżyser rozrzuca okruszki tajemnicy, wzbudzając naszą ciekawość, ale poprzestaje na insynuacjach lub jedynie muskaniu interesujących go kwestii.
„Na miejscu zbrodni” pozbawione jest więc charakteru, a Berlinger jak tylko może próbuje to ukryć. Jakby tworzył true crime’owe uniwersum Netfliksa zwraca naszą uwagę, że w tytułowym hotelu splatają się losy Teda Bundy’ego i bohatera niedawnego „Polowania na seryjnego mordercę” Richarda Ramireza. Cecil gra tu wspaniale i uchodzi za miejsce przesiąknięte złem. Podobnie zresztą całe zamieszkane przez bezdomnych Skid Row. Niebezpieczeństwo czyhające w tych lokalizacjach jest wyczuwalne i namacalne, ale kiedy chcielibyśmy się dowiedzieć o nich czegoś więcej, nasza uwaga kierowana jest w stronę absurdalnych teorii spiskowych, tworzonych przez internautów zajmujących się zaginięciem Elisy Lam. Najciekawsze w tym wypadku są mechanizmy psychologii tłumów, potrafiących atakować bogu ducha winnego człowieka, bo padają na niego podejrzenia o morderstwo. Niestety cały ten wątek zbyty jest kilkoma wypowiedziami youtuberów i ofiary ich nagonki.
Każdy z podejmowanych wątków jest tematem na osobny serial. W tak skondensowanej formie, w jakiej przedstawia je reżyser, nie mają odpowiedniej siły emocjonalnej. Być może podejście Berlingera sprawdziłoby się w pełnym metrażu, kiedy nie musielibyśmy czekać dwóch odcinków, aby zrozumieć czemu zaprosił do występu przed kamerą daną osobę. Pominięcie kilku mniej istotnych wypowiedzi również wyszłoby opowieści na dobre. „Na miejscu zbrodni” bezlitośnie jednak znęca się nad widzem. Twórca przeprowadza nas przez kolejne kwestie, ale nie potrafi złożyć ich w jedną całość. Wszystko sypie mu się z rąk, aż do momentu, gdy prezentuje rozwiązanie zagadki śmierci Elisy Lam. Jeśli nie znacie tej historii z mediów i dotrwacie do finału, z pewnością zrozumiecie, że nie było nawet sensu sięgać po tę produkcję. Próżno tu bowiem szukać dreszczy i interesujących wniosków znanych z innych podobnych seriali Netfliksa.
Szersze spojrzenie na najnowsze true crime’y platformy nasuwa jednak niepokojące wnioski.
Wyczerpanie formuły widać było już w „Richardzie Ramirezie: Polowaniu na seryjnego mordercę”. Jego twórcy nie wykorzystali potencjału tkwiącego w postaci tytułowego zabójcy, skupiając się na tropiących go śledczych. Nawet najwięksi fani procedurali, obeznani z historią Ramireza podczas seansu musieliby z żalem przyznać, że w całej tej sprawie znajdziemy o wiele bardziej interesujące wątki. Z łatwością więc „Na miejscu zbrodni: Zaginięcie w hotelu Cecil” można uznać za postawienie kropki nad „i”. Ostateczny dowód na to, że kolejne seriale o prawdziwych zbrodniach nie powstają z potrzeby opowiedzenia danej historii, a po prostu w celu wyciśnięcia z ich popularności jak najwięcej. Chociaż nie powinno to nikogo dziwić, warto byłoby, żeby robiono to w bardziej subtelny sposób.