Krytycy są odklejeni od tego, co lubią masy? Dla dyrektora Netfliksa liczy się oglądalność
Dyrektor Netfliksa, Reed Hastings, odniósł się właśnie do miażdżącej krytyki filmu "Bright" z Willem Smithem. Zarzucił dziennikarzom oderwanie od tego, co tak naprawdę chcą oglądać widzowie. Obawiam się jednak, że przez szefa Netfliksa przemawia pycha.
Oczywiście Netflix na ową pychę może sobie pozwolić. Nie da się ukryć, że wzrosty i wyniki firmy są imponujące. Rok do roku udało się Netfliksowi wygenerować ponad 30% wzrost przychodów. W ostatnim kwartale 2017 roku najpopularniejsza platforma streamingowa mogła się tez pochwalić ponad 8 mln nowych subskrybentów, a ich łączna liczba globalnie wynosi już ponad 110 mln.
Sprawia to, że Netflix i jego szczebel kierowniczy zaczął ewidentnie żyć w bańce, którą sami sobie zbudował. Jest to bańka wygodna, pełna komfortu i lubiąca zaczarowywać rzeczywistość.
Dyrektor Netfliksa, Reed Hastings, odniósł się do ostrej krytyki, która spadła na najbardziej promowany film jego firmy, czyli "Bright".
Jego budżet pochłonął 90 mln dolarów, a do tego doliczmy sobie potężnej wielkości kampanię reklamową (w sieci i w outdoorze), która poskutkowała tym, że w wielu miastach w Polsce i na świecie przystanki autobusowe, budynki i autobusy były oklejone plakatami promującymi film.
I choć "Bright" nie został dobrze przyjęty przez krytyków (na chwilę obecną film ten może poszczycić się 26% pozytywnych opinii w serwisie Rotten Tomatoes), to wydaje się, że przynajmniej część widowni była zadowolona z tego, co oglądała, a świat przedstawiony, w którym poetyka fantasy mieszała się z surowym dramatem policyjnym, został przyjęty z wielką aprobatą.
Czy to powinno tłumaczyć robienie słabych filmów skrojonych pod gusta publiczności?
Nie chodzi tu wcale o to, że dziennikarze i krytycy są wyznacznikami bezwzględnej jakości danego filmu, bo gusta są różne i każdy widz ma odmienne oczekiwania. Jeśli Netflix ma odesłać kino do lamusa, to powinien chyba jednak pomyśleć nad poprawą jakości. Wiadomo przecież, że w sieci, szczególnie pośród tak wielkiej liczby subskrybentów, zawsze znajdzie się jakiś procent widzów, którzy z przyjemnością zobaczą jakiegoś wysokobudżetowego "odmóżdżacza" i jeszcze ocenią go pozytywnie. Nie powinno być to jednak ostatecznym wyznacznikiem jakości produkcji.
Ja rozumiem, że skoro firma wydała tyle pieniędzy na jeden film (budżet iście kinowy), to stara mu się robić jak najlepszy PR i odtrąbić sukces. Wydaje mi się jednak, że to właśnie Netflix, a przynajmniej jego dyrektor jest co nieco "odklejony". Jasne, audience score "Bright" na Rotten Tomatoes wynosi aż 86%, ale tak jak pisałem wcześniej, ludzi o bardzo różnorodnych gustach w internecie nie brakuje.
Zresztą działa tu też psychologia.
Gdy nie musimy płacić za każdy oglądany film ok. 30 zł, jak to ma miejsce w kinie, to nasze oczekiwania względem jego jakości spadają.
Gdy głosujemy i wybieramy filmy portfelem, to o wiele rozważniej decydujemy się na to, by coś obejrzeć i oczekujemy od danego dzieła wysokiego poziomu. Gdy film nie spełnia oczekiwań, jesteśmy poirytowani tym, że wyrzuciliśmy pieniądze w błoto. Surowo go oceniamy, czasem nawet bardziej niż na to zasługuje. Tak było choćby ostatnio z filmami takimi jak "Batman v Superman" czy "Ostatni Jedi". Gdyby te filmy miały swoją premierę w Netfliksie założę się, że odbiór widowni byłby o wiele lepszy.
Inaczej też mierzy się oglądalność w kinie, a inaczej w sieci. Gdy ktoś ma opłacony abonament w Netfliksie to z samej tylko ciekawości bądź pod wpływem dużej kampanii (a Bright kampanię miał potężną) obejrzy sobie głośno promowany film. Tymczasem namówienie człowieka, by znalazł w swoim napiętym grafiku czas, a w portfelu pieniądze, by osobiście pofatygować się do kina to zupełnie inny poziom zaangażowania i świadomości danego widza.
Także oglądalność, choć oczywiście ważna i bardzo wdzięczna do chwalenia się wynikami, nie może i nie powinna być jakimkolwiek wyznacznikiem jakości, także z jednej strony Reed Hastings ma swoje racje, ale z drugiej chyba trochę się zapędził.
Oczywiście nie jest tak, że Netflix robi dobre seriale (bo robi znakomite), a z filmami nie daje sobie rady.
W ubiegłbym roku zachwyciły mnie takie ich produkcje jak "Opowieści rodziny Meyerowitz" czy "Mudbound", który został nominowany do Oscara w aż czterech ważnych kategoriach. Jeśli już, to stwierdziłbym, że Netflix nie radzi sobie (przynajmniej na razie) z wysokobudżetowymi widowiskami zamkniętymi w formule 120 minutowego filmu.
Zastanawiam się, czym poletko kinowo-filmowe jest im aż tak niezbędne. Format serialowy, pozwalający na bardziej "otwartą" i wielowątkową fabułę, która nie musi być zamknięta w puszce ok. 120 minutowego seansu, daje o wiele więcej możliwości i mniej ograniczeń. Kino wydaje się być idealnym miejscem na dwugodzinny seans, także pod kątem logistycznym. A w zaciszu domowym spokojnie możemy poświęcić kilka godzin na delektowanie się inną strukturą opowieści.
Argument stwierdzający to, że Netflix stanowi konkurencję dla kin jest dość odważny, choć chyba sam dyrektor firmy wydaje się przekonany, że jego filmy są w stanie konkurować z produkcjami kinowymi. Netflix co najwyżej odbierze widzów telewizji (co zresztą już robi). W kontekście widza kinowego raczej nic się nie zmieni. Filmy w Netfliksie odpalą sobie ludzie, którzy i tak by do kina nie poszli.
Czy naprawdę musimy antagonizować kino i Netfliksa?
Nie można oglądać obu? Do kina przecież i tak chodzimy czasem raz na kilka miesięcy, maksymalnie trzy razy w miesiącu. Coroczne dochody kin na całym świecie trzymają się stabilnych granic. W Stanach co roku widzowie zostawiają w kasach 10-11 mld dolarów. Nie widać żadnych drastycznych spadków.
Oglądanie filmów w kinie i w Netfliksie to dla mnie dwa, podobne, ale jednak nie do końca tożsame, doświadczenia i każde z nich ma swoje blaski i cienie. A ostatecznie i tak najważniejsze jest dla mnie to, czy film jest dobry. A że jeden "Mudbound" wiosny nie czyni, to Netflix ma jeszcze trochę do doszlifowania w kontekście pełnego metrażu, czego oczywiście - razem z odrobiną skromności - im życzę, bo na tym wygramy wszyscy. A teraz pozostaje nam czekać na najbliższą superprodukcję Netfliksa, "Mute", która zapowiada się więcej niż interesująco.