Relację platformy Netflix i Amerykańskiej Akademii Filmowej można określić jako: To skomplikowane. Jak każdy medialny gigant, platforma streamingowa zamierza sobie poradzić ze swoimi problemami za pomocą pieniędzy, a konkretniej dokonać zakupu sieci kin.
Miniony rok przyniósł przełom i dwie produkcje Netfliksa zdobyły oscarowe nominacje. "Mudbound" mógł się pochwalić się aż czterema nominacjami, a "Ikar", nagrodzono statuetką dla Najlepszego filmu dokumentalnego. Mimo tego nadal Akademia i spora część branży filmowej patrzy na streamingowego giganta krzywym okiem. Jakby był jakimś niesfornym kuzynem, którego nikt nie lubi, bo burzy stary porządek podczas rodzinnej kolacji przy stole.
Przede wszystkim, zasady jakimi kieruje się oscarowa kapituła są dość surowe i specyficzne.
Dany film, by uzyskać nominację do Oscara nie tylko musi w odpowiednim czasie trafić, w postaci screenera, na biurko członka Akademii. Musi mieć też odpowiednią kampanię marketingową oraz, przede wszystkim, trafić do kin studyjnych. Żeby to jeszcze bardziej pokomplikować ów film, który chce powalczyć o nominację musi być grany przynajmniej przez tydzień w jednym kinie w Los Angeles i Nowym Jorku (nigdzie indziej). Brzmi to trochę absurdalnie, ale tak to wygląda na chwilę obecną.
Kiniarze nie są zbyt chętni, by pokazywać filmy Netfliksa u siebie, co po części jestem w stanie zrozumieć. W przypadku siłą rzeczy ograniczonego repertuaru i miejsca w przestrzeni czasowej danego dnia czy tygodnia, prędzej zdecydują się oni nawet na niszowy film z przeznaczeniem na kinową dystrybucję, niż produkcje Netfliksa, które mają swoją nieograniczoną przestrzeń w streamingu.
Czy Oscary są Netfliksowi niezbędne? Nie.
Znaczenie nagród Akademii maleje z roku na rok, a wielkie N cały czas rośnie, pod względem przychodów i liczby subskrybentów. Natomiast na pewno statuetki Oscarów to ciągle branżowy prestiż i w jakimś sensie znak jakości (choć dla tych, którzy mają o filmie trochę większe niż przeciętne pojęcie jest on wątpliwy).
W jakimś sensie odsunięcie od Oscarów sprawia, że Netflix jest trochę poza orbitą "filmowego klubu dla najlepszych". Czego wynikiem jest też zamykanie drzwi przed streamingowym gigantem na światowych festiwalach, w tym w Cannes.
W takiej sytuacji jedyną opcją jaka zostaje Netfliksowi jest po prostu zakup jednej z sieci kinowych.
W zeszłym roku, według źródeł LA Times, Netflix przymierzał się do zakupu kalifornijskiej sieci Landmark Theatres. Wówczas kwota, jaką trzeba było za nią zapłacić była zbyt wysoka.
No, ale obecnie, gdy Netflix jest w stanie wydać 8 mld dol. na oryginalne treści filmowo-serialowe, a ich obecna liczba subskrybentów sięga już 125 mln globalnie, wydaje mi się, że nie ma już takiej kwoty, która stanowiłaby dla nich barierę.
Biorąc pod uwagę fakt, że Netflix zapowiada imponujące plany filmowe (o serialach nawet nie wspominam) na najbliższe lata oczywistym jest, że chcą oni sobie otworzyć drogę do najważniejszych nagród w branży, które jednocześnie byłyby swoistym atestem jakości i potwierdzeniem, że N robi dobre i nagradzane filmy.
Oczywiście najpierw wypadałoby, by Netflix skupiał się nie tylko na ilości, ale i jakości. Na dobrą sprawę, poza zeszłorocznymi "Mudbound" i "Opowieściami o rodzinie Meyerowitz", żaden ich film nie za bardzo nadaje się, by zaliczyć go do grona "najlepszych filmów roku". Ale cóż, kto bogatemu zabroni?