REKLAMA

Historyczne zwycięstwo w Wenecji sprawia, że muszę zadać pytanie: Quo vadis, Netfliksie?

To historyczne zwycięstwo – można by rzec. Film "Roma" w reżyserii Alfonso Cuarona, który będzie dystrybuowany przez Netfliksa, zdobył Złotego Lwa na jednym z najważniejszych festiwali filmowych na świecie.

Roma film Cuaron
REKLAMA
REKLAMA

Z jednej strony zwycięstwo filmu "Roma" było do przewidzenia. Dzieło Alfonso Cuarona spotkało się z całą serią zachwytów pośród widowni oraz dziennikarzy oglądających go na festiwalu w Wenecji. Tuż po pierwszym seansie film uznawany był za faworyta konkursu. W tym kontekście Złoty Lew dla "Romy" to nudna oczywistość. Tym bardziej, że przewodniczącym jury, które przyznało nagrodę był Guillermo del Toro, prywatnie bliski znajomy Alfonso Cuarona.

Z drugiej strony nie sposób dostrzec w tym zwycięstwie pewnej agendy, zarówno Netfliksa jak i samego festiwalu w Wenecji.

Największy serwis streamingowy świata po serii fatalnych filmów oryginalnych usilnie szuka akceptacji w branży. Do pewnego momentu Netflix mógł sobie pozwolić na lekką arogancję względem Hollywood, bo na dobrą sprawę to oni kreowali nową filmową rzeczywistość oraz wprowadzali nowy sposób konsumpcji filmów i seriali.

I to rozpychanie się łokciami w skostniałej już trochę, ponad stuletniej, branży przez jakiś czas nawet dobrze Netfliksowi wychodziło. Dopóki kolejne seriale zachwycały światową widownię, a pierwsze filmy dawały poczucie świeżości i tym samym ciekawości, serwis był górą. Gdy jednak po czasie okazało się, że ludzie niekoniecznie przyjmą bezrefleksyjnie kolejne filmowe ochłapy, które streamingowy gigant podrzuca im pod nos jako tło do surfowania po sieci i spotkań ze znajomymi, platforma zaczęła bardziej rozważnie podchodzić do tego zagadnienia. Tym bardziej, gdy planowane przez zarząd wzrosty nie okazały się jednak tak duże jak zakładano.

Ubiegłorocznej jesieni i zimy Netflix z dumą chwalił się filmem "Mudbound", który zaszedł aż na ceremonię rozdania Oscarów. Niestety od tamtej pory poziom ich kolejnych filmów boleśnie spadał na twarz. Na tegoroczną jesień i zimę Netflix znowu szykuje "zmasowany" atak dobrego artystycznego kina. Oprócz "Romy" obejrzymy także dokończony przez Netfliksa film Orsona Wellesa "Druga strona wiatru" oraz westernową antologię "The Ballad Of Buster Scruggs" wyreżyserowaną przez braci Coen. Ten drugi również został nagrodzony w Wenecji, za scenariusz. Na ten moment to jednak wszystko. Filmowe zapowiedzi Netfliksa na najbliższy kwartał wyglądają bardzo słabo. Sama "Roma", nawet jeśli jest arcydziełem, nie sprawi, że line-up oryginalnych treści Netfliksa nabierze dla mnie rumieńców.

W głowie kołacze mi też podstawowe pytanie. Skoro Netfliksowi tak bardzo zależy na uznaniu na światowych festiwalach, to czemu w ich bibliotece nadal przeważają fatalne i w dużej mierze grafomańskie filmy?

Zwycięstwo w Wenecji wbrew pozorom nie jest wcale aż tak istotne, jak może się wydawać. Jedna nagroda na czołowym światowym festiwalu filmowym to ciągle żaden argument, który miałby usankcjonować filmy Netfliksa jako pełnoprawne, spełnione artystycznie dzieła. Dopóki ich biblioteka nie zapełni się w większej skali lepszymi filmami, dopóty tego typu laury będą jedynie symboliczne.

Bo oprócz tego, że "Roma" była prawdopodobnie oczywistym wyborem na przyznanie Złotego Lwa, to jest to też ruch polityczny ze strony samego festiwalu. Wenecja nie od dziś walczy z Cannes o nomen omen palmę pierwszeństwa i miano najważniejszej imprezy filmowej świata. Póki co z Cannes mało kto jest się w stanie równać. Natomiast zamieszanie wokół obecności na Lazurowym Wybrzeżu filmów Netfliksa, które poskutkowało tym, ze streamingowy gigant wycofał swoje produkcje z Cannes, może stanowić przyczynek do wizerunkowej kontry Wenecji. I właśnie to widzimy.

Festiwal w Wenecji próbuje więc redefiniować swoją tożsamość, pokazując światu, że idzie z duchem czasu i nie zamyka się na filmy z platform streamingowych, tak jak robi to Cannes.

Pytanie tylko na ile jest to istotne. Festiwale filmowe to nadal dość zamknięty i hermetyczny mikrokosmos. Obecność czy nagrody na danym festiwalu stosunkowo rzadko przekładają się na wymierny sukces frekwencyjny w kinach. Spośród wszystkich filmów z line-upów festiwalowych do świadomości masowej przedziera się ok. 5-7 tytułów (w najlepszym wypadku).

Oczywiście festiwale filmowe są potrzebne, bo jest to miejsce świętowania (o wiele ważniejsze i piękniejsze niż rozdanie Oscarów czy Złotych Globów). To tam spotykają się idee, inspiracje, gusta, wizje artystyczne i to tam mniejsze filmy mają raz na parę lat szansę zdobyć rozgłos na całym świecie (tak jak ma to obecnie miejsce w przypadku naszej "Zimnej wojny").

REKLAMA

Mimo wszystko pogoń Netfliksa za pusto rozumianym prestiżem docenienia na wielkich festiwalach filmowych to droga donikąd. Dla przeciętnego widza nie ma bowiem żadnego znaczenia, czy ogląda tytuł, który dostał Oscara, Złotą Palmę czy Złotego Lwa. Ludzie chcą po prostu dobrych filmów. Jeśli biblioteka oryginalnych produkcji Netfliksa się o takowe nie powiększy, to takie pojedyncze zwycięskie strzały raz na rok na nic się zdadzą.

Z tego wszystkiego wychodzi też na wierzch swoista schizofrenia platformy streamingowej. Z jednej strony szczyci się z bycia alternatywą dla tradycyjnej dystrybucji, wprowadza nowe myślenie o filmach i ich konsumpcji, a z drugiej usilnie zabiega o uznanie starej gwardii. Quo Vadis, Netfliksie?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA