Bright, Mute, The Outsider, Tau. To tylko niektóre z serii spektakularnych artystycznych klap serwisu Netflix. Czy streamingowemu gigantowi nie zależy na jakości swoich produkcji? Czy nie szanuje swojego widza? A może wie dobrze, że ten nie wymaga wiele? Prawda leży pośrodku.
Wielu zestawia ze sobą filmy kinowe z produkcjami Netfliksa, uznając, że to na dobrą sprawę jedno i to samo. To film i to film. Proste, prawda? Po co chodzić do kina, skoro można wygodnie w domu, na telewizorze, laptopie czy smartfonie obejrzeć coś na Netfliksie? Różnica jednak, wbrew pozorom, jest. I to wcale nie taka nieznacząca.
Filmy kinowe monetyzowane są w jasny i konkretny sposób – poprzez sprzedaż blietów.
Jest to w pełni obiektywna miara zainteresowania daną produkcją. Oczywiście nie oznacza od razu jakości. Często dobrze sprzedają się filmy, które są po prostu dobrze reklamowane (i dotyczy to zarówno produkcji rozrywkowych jak i tych bardziej ambitnych). Mimo wszystko, filmowcy tworzący z myślą o kinach, mają przed sobą granice wyznaczone przez pułapy sum pieniężnych, jakie dany obraz może wygenerować na biletach.
Jeśli coś będzie słabe albo będzie się nieciekawie zapowiadać, choćby na etapie zwiastuna, to ludzie nie wydadzą pieniędzy w kasie. W tej sytuacji studia filmowe i producenci mocno spinają budżety i pilnują (czasem jako takiej) jakości swoich filmów. Czy to będzie widowisko czy psychologiczny i kameralny dramat - instytucja producenta dba o to, by był to produkt najwyższej próby, skoro każdy pojedynczy widz ma zdecydować się na wydanie pieniędzy, by go zobaczyć.
W przypadku Netfliksa sytuacja wygląda inaczej. Tu obowiązuje zupełnie inny biznesowy sposób myślenia niż w studiach filmowych.
Netflix opiera się na subskrypcjach, pakietach, długosiężnych deklaracjach użytkownika, który zobowiązuje się płacić im co miesiąc kwotę abonamentu. Nikt więc nie płaci Netfliksowi za konkretny film czy serial. Ludzie płacą za całość treści dostępnej w serwisie. Samo to rozluźnia, choćby tylko na poziomie psychologinczym, podejście do tworzenia filmów bądź nawet ich zakupu.
Bo należy też pamiętać, że nie każdy Netflix Original to film zrobiony przez Netfliksa. Często są to produkcje już kupione przez nich. Sama platforma nie miała zbyt dużego wpływu na ich jakość. Tak było chociażby ostatnio z Paradoks Cloverfield, który ominął kina w obawie przed finansową klapą ze względu na swoją niską jakość.
Netflix nie czuje potrzeby olbrzymiej logistyki produkcyjnej rodem z Hollywood.
Ichniejsze deadline'y są bardziej ruchome. Wiadomo przecież, że sale kinowe muszą mieć zarezerwowany repertuar i miejsce na dane produkcje z odpowiednim wyprzedzeniem, by móc sobie poukładać ramówkę i zmieścić wszystkie ważne premiery. Netflix teoretycznie może jednego dnia wypuścić w cyfrowy świat tyle filmów ile chce. W razie czego może przesunąć premierę i nic się nie stanie. Na pewno w przypadku filmów Netfliksa nie mają miejsca tzw. "dokrętki" filmów na taką skalę jak w Hollywood.
To właśnie miał na myśli Steven Spielberg, wygłaszając dla wielu kontrowersyjne tezy o tym, że filmy Netfliksa nie są filmami kinowymi, więc nie powinny być nominowane do Oscarów.
Z drugą częścią zdania niekoniecznie się zgadzam, bo wszystko zależy od jakości (przykład Mudbound pokazuje, że można stworzyć wybitne dzieło w formacie telewizyjnym), ale z ogólnym wydźwiękiem już tak. Filmy Netfliksa to w jakichś 90 proc. filmy telewizyjne. Takie, które do dziś można oglądać w przedpołudniowym paśmie weekendowym stacji telewizyjnych. Inne budżety, inni rzemieślnicy, inne podejście do produkcji, inne oczekiwania.
Spielberg wie co mówi, w końcu zaczynał on od kręcenia filmów telwizyjnych (jego Pojedynek na szosie to ciągle majstersztyk tego formatu). Nie znaczy to, że filmy telewizyjne (w tym te od Netfliksa) są z założenia gorsze. To po prostu trochę inna kategoria.
To z kolei prowadzi do bardziej konkretnego wniosku – filmy Netfliksa powstają z myślą o mniej zaangażowanym i mniej wymagającym widzu niż filmy kinowe.
Na sali kinowej, gdy gasną światła, tracimy kontakt ze światem zewnętrznym. Nagle wszycy cichną, przyznajmniej w utopijnym założeniu. Przed sobą mamy tylko wielki ekran, który zatapia nas w świecie przedstawionym. Jeśli będziemy mieć szczęście i nie trafimy na idiotów siedzących obok, którzy co chwila gadają, komentują, szeleszczą popcornem i sprawdzają telefon, to na dobrą sprawę możemy się w pełni skupić na oglądaniu.
Netflix tymczasem wie jakich ma, w większości, widzów i w jakich warunkach oglądają oni ich produkcje. To z jednej strony świadomi, kompulsywni bingeholicy, którzy pochłaniają całe sezony ich seriali w jeden dzień (zresztą wypuszczanie całych sezonów produkcji naraz to ukłon właśnie w stronę tego widza).
Drudzy to pokolenie "Netflix and chill". To ludzie zabijający czas oglądaniem filmów i seriali w tle innych czynności, takich jak siedzenie na Fejsie, gapienie się na Instagrama, granie w "Candy Crush" czy sufrowanie po internecie na smartfonie. Raz na jakiś czas spoglądają oni na ekran i mniej więcej śledzą rozwój wydarzeń. Nie obchodzi ich za bardzo jakość scenariusza, gry aktorskiej, poziomu produkcji. Nie potrafią skupić się na jednej rzeczy i nie są w stanie utrzymać pełnej uwagi na filmie dłuższym niż 50 minut, czyli tyle ile trwa przeciętny odcinek serialu.
Oczywiście to nie jest tak, że to Netflix wytworzył w ludziach te cechy.
Netflix po prostu dopasował się idealnie do ich istnienia, w pełni je afirmując i wychodząc naprzeciw potrzebom konsumenta.
Tego typu pozbawiony skupienia widz to efekt oglądania filmów i seriali w przestrzeni domowej. Tu możemy się w pełni rozluźnić, leżeć w łózku, w kapciach na kanapie i o każdej porze odpalić jakiś film. Przy okazji pisać do znajomych, zaglądać do lodówki, robić zakupy na Allegro bądź Amazonie.
Filmy Netfliksa spełniają więc rolę tła do innych czynności. I nie ma w tym niczego złego, dopóki nie stanie się to standardem. Jeśli dojdziemy kiedyś do takiego punktu, w którym kina zaczną upadać na rzecz platform streamingowych, to czeka nas lawinowy spadek jakości sztuki i kultury. Wybitne filmy pokroju Ojca Chrzestnego czy Lotu nad kukułczym gniazdem będą należeć do klasyki, do której czasem będziemy sięgać, ale szanse na powstanie podobnych dzieł w teraźniejszości staną się bliskie zeru.
Będziemy karmieni samymi produkcjami klasy C.
Tworzone będą one z myślą o niezaangażowanym widzu, spędzającym czas na kanapie, bezmyślnie przyjmującym przeróżne treści, którymi jest bombardowany.
I film będzie tylko jedną z tych treści. Siłą rzeczy nie może być więc dopracowany, bo musi zostać uśredniony do pewnego szablonu. Scenariusz musi być niezbyt skomplikowany. Aktorzy powinni być względnie znani, bo to oni wpłyną na to, czy czytając opis bądź oglądając zwiastun dany widz ich skojrzy i weźmie pod uwagę przy wyborze filmu. Zarys fabularny również powinien być prosty, opierać się na znanych motywach i kojarzonych z nimi gatunkami.
Nie oznacza to wcale, że owe produkcje nie mogą się podobać i dostarczać rozrywki. Chodzi jednak o to, by nie wgłębiać się w nie zbyt mocno, bo wtedy na wierzch wyjdzie masa głupot, niedoróbek, dziur w scenariuszach itp.
Kiepski i przereklamowany Mute powstał głównie po to, by widz mógł sobie popatrzeć na ładne neonowe obrazki przyszłości, a nie po to, by porwać kogoś historią niemego Amisza, która tak naprawdę niewiadomo dlaczego rozgrywa się w owej przyszłości – fabularnie nie ma to większego uzasadnienia.
W Bright świat przedstawiony, choć stworzony ewidetnie na siłę i bez większego zamysłu, jest w stanie wkręcić w swą ideę co niektórych, o ile nie zaczną oni wchodzić głębiej w jego historię i mitologię – wtedy czeka ich wielka pustka.
Najważniejszym celem biznesowym Netfliksa jest pozyskiwanie jak największej ilości subskrybentów i utrzymanie ich jak najdłużej.
Jednym z filarów mającym to zapewnić są oryginalne treści, tak więc Netflix dwoi się i troi, by produkować bądź kupować licencje na filmy, które zapełnią ich bibliotekę unikalnymi pozycjami na wirtualnej półce.
Metka Netflix Original siłą rzeczy działa jak wabik i nęci użytkownika serwisu, by zaryzykować i obejrzeć film, którego nigdzie indziej nie ma. Tym bardziej, jeśli ma on w obsadzie względnie znane nazwiska.
Netflix często zgarnia też filmy, które normalnie przeleżałyby na półkach, miotały się w "produkcyjnym piekiełku" albo tak czy inaczej trafiły do dystrybucji VOD. A skoro serwis ma pieniądze na zakupy, to robi wszystko, by zagarnąć lwią część rynku i stać się ważnym filmowym graczem.
Z drugiej strony, ludzie Netfliksa za pomocą specjalnych algorytmów przyglądają się zachowaniom swoich widzów i temu, jakie prodkcje filmowe i serialowe się oglądają.
Ostatnie miesiące zmasowanego filmowego ataku Netfliksa (w większości marnymi produkcjami) być może lada moment dobiegną końca. Na tym etapie serwis streamingowy chce obficie zapełnić swą bibliotekę. Ale jeśli okaże się, że mało kto ogląda te produkcje, zapewne ich strategia się zmieni.
Chyba że, czego boję się najbardziej, widz Netfliksa rzeczywiście okaże się na tyle mało wymagający i łykający wszystko co mu się rzuci pod usta. Być może z chęcią ogląda takie potworki jak The Outsider czy ostatni Tau. Wtedy możemy sobie do woli narzekać i biadolić, a Netflix i tak będzie nam serwował filmowe fast-foody i półprodukty. Tym bardziej, że serwis tak naprawdę w nosie ma opinie widzów na temat ich produkcji.
Netflix z dumą chwali się, że w 2018 r. wypuści w stream aż 80 oryginalnych filmów. Póki co słowo "oryginalny" wydaje mi się wprawdzie sporym nadużyciem, ale zostawmy złośliwości. To liczba robiąca wrażenie, bo największe hollywoodzkie studia wypuszczają do kin rocznie w porywach do ok. 60 filmów.
Z równie wielką dumą streamingowy gigant oznajmił niedawno, że na oryginalne treści wyda 12-13 mld dol.
To także liczba znacznie przewyższająca wydatki jakiegokolwiek studia hollywoodzkiego w historii (!). Tylko co z tego? Jak na razie Netflix wydaje się być takim pewnym siebie popularnym kolesiem w liceum, który każdemu wydaje się zajebisty i w dodatku ma sporo hajsu od rodziców. Netflix jest spoko, czasem nawet bardzo, ale chyba jeszcze musi sporo dojrzeć do tego, by uświadomić sobie, że nie ilość a jakość się w życiu (i sztuce, nawet tej, która jest przesiąknięta biznesem) liczy.