Smutny, poruszajacy i wzruszający do łez –jeśli rzeczywiście wielkie arcydzieła rodzą się ze smutku, to "Skeleton Tree" jest tego najlepszym przykładem.
Nick Cave śmiercią opętany jest od samego początku swojej kariery. Już na swoich pierwszych albumach w latach 80., zabierał słuchaczy w dość mroczne, obskurne rejony swojej emocjonalności, wyśpiewując hymny o nieszczęśliwej miłości, pragnieniach, patologiach. Jak na prawdziwego artystę przystało, poruszał tematy niewygodne, o których się przeważnie w mainstreamie nie mówi i nie tyka. Ironia losu chciała, że te opary melancholii i śmierci unoszące się nad nim w jakiś przedziwny sposób dały sobie znać w prawdziwym życiu, kiedy to w lipcu zeszłego roku, jego 15-letni syn, będąc pod wpływem LSD, spadł z klifu w Wielkiej Brytanii.
Bólu i poczucia straty po śmierci własnego dziecka nie sposób sobie po prostu wyobrazić, ale Cave postanowił przekuć swą żałobę na przepiękny muzyczny poemat, który choć trochę pozwala wejść słuchaczowi w emocje osoby opłakującej stratę najbliższej osoby.
2016 rok w muzyce naznaczony jest niejako piętnem śmierci. Straciliśmy wielkie i ważne postaci artystów. Śmierć dała o sobie znać jak nigdy dotąd, burząc trochę kolorowy stan eskapizmu popkultury. Na samym początku 2016 roku David Bowie żegnał się ze światem i fanami genialną płytą "Blackstar", będąc już świadomym, że to koniec jego czasu na Ziemi. O ile jednak płyta Bowie’ego była przepełniona dramatyzmem i nagrana z wielką pompą, tak "Skeleton Tree" Cave’a jest w pewnym sensie jego brzmieniowym przeciwieństwem. To album pełen zadumy, niezwykle stonowany, intymny, a jednocześnie rozdzierający emocje.
Nie wzruszam się łatwo; muzyka działa mocno na moje emocje, ale podczas słuchania płyt płakać zdarzyło mi się zaledwie kilka razy w życiu.
Po raz pierwszy lata temu, gdy po raz pierwszy przesłuchałem In the Court of The Crimson King gupy King Crimson. Po raz ostatni póki co, do łez doprowadził mnie właśnie Skeleton Tree.
Ból, żal, ale i wynikające z nich czyste piękno smutku są po prostu obezwładniające w utworach zawartych na najnowszym dziele Cave’a. Otwierający płytę Jesus Alone to istne katharsis, w którym artysta od razu adresuje swoje męki i zwraca się wprost do zmarłego syna, zupełnie jakby prowadził konwersację ze światem umarłych:
W przepięknym Girl In Amber, przy którym po raz pierwszy polały mi się łzy, Cave łamiącym się głosem, intensywnie wyśpiewuje:
Jest w tym wszystkim namacalny wielki żal, płacz człowieka, którego smutek jest tak ogromny, że musi się z nim podzielić ze światem i wyrzucić go z siebie inaczej go nie uniesie. Ale Cave nie krzyczy – on szepce, jego gniew jest dojrzały i stonowany jak cała płyta.
Czysto muzycznie "Skeleton Tree" jest niezwykle oszczędna brzmieniowo. Powolne, melancholijne tempo i dźwięki są jednak niezwykle intensywne, oddziałując na emocje w przygniatający wręcz sposób. W większości utworów dominuje ściszony, kontemplacyjny wokal Cave’a, otoczony niezwykle ascetycznym instrumentarium. Pojawiają się gitary akustyczne, smyczki, fortepian, nieśmiałe syntezatory (wspomniany wcześniej Girl In Amber spokojnie mógłby się znaleźć na soundtracku do serialu "Stranger Things"), które tworzą kameralną, sprzyjającą skupieniu i zadumie atmosferę.
"Skeleton Tree" nie ma ani jednej niepotrzebnej nuty, ani jednego kawałka, który na siłę zapycha album. Całość trwa niecałe 40 minut – tak długim urywkiem swojego cierpienia postanowił podzielić się ze światem Nick Cave. Szkoda, że czasem muszą wydarzyć się takie tragedie, by mogło powstać z nich coś tak wielkiego.