REKLAMA

NIEPOPULARNA OPINIA: Międzynarodowe sukcesy „365 dni” i „W lesie dziś nie zaśnie nikt” nie powinny nas cieszyć

Kino gatunkowe stereotypami stoi. Tworzy wyobrażenia na temat płci i narodowości. Czy mając powyższe na uwadze powinniśmy się cieszyć z międzynarodowych sukcesów „365 dni” i „W lesie dziś nie zaśnie nikt”?

Międzynarodowe sukcesy W lesie dziś nie zaśnie nikt i 365 dni
REKLAMA
REKLAMA

Kiedy polski film osiąga międzynarodowy sukces należy się cieszyć, mówić o nim z dumą, nawet jeśli niekoniecznie nam się podobał. Tego wymagałby od nas kinofilski patriotyzm. Gdy jednak „365 dni” stało się popularne poza granicami naszego kraju poczułem obawy. Niepokój powodowany był tym, że o to w świat poszła pewna informacja na temat Polaków, którą co gorsza puściliśmy sami. Pal licho wątpliwe wartości artystyczne produkcji. Na słaby scenariusz, brak reżyserii i kulejące (chociaż nie zawsze) aktorstwo można spokojnie machnąć ręką. O wiele gorsze jest to, co adaptacja książki Blanki Lipińskiej mówi o nas. Mamy tu przecież kobietę, która nie czuje się spełniona w związku i zostaje z niego uratowana przez przystojnego Włocha spełniającego wszystkie jej zachcianki. Przy takim streszczeniu fabuły wnioski nasuwają się same. I mogą być nam nie w smak.

365 dni” nawet nie sugeruje, a wprost mówi, że Polscy mężczyźni nie są najlepszymi partnerami dla kobiet.

To nieudacznicy z wybujałym ego, którzy myślą tylko o sobie i nie zwracają uwagi na potrzeby partnerki. Uratowanie pięknej Polki z rąk takiego faceta, wydaje się wtedy nie tylko czymś łatwym, ale wręcz obowiązkowym. Nawet jeśli trzeba by było zrobić to przy użyciu przemocy. Prędzej czy później ją wybaczy, a obcokrajowiec będzie dla niej niczym rycerz na białym koniu. Ktoś może uznać taki sposób odczytywania filmu za wynik zblazowania autora i nikt inny tego tak nie odbiera. Weźmy jednak pod uwagę, kto oglądał tę produkcję. Kiedy dzięki Netfliksowi stała się łatwo dostępna dla zagranicznej publiczności, szybko okazała się hitem w Wielkiej Brytanii. A co przeciętny Brytyjczyk o nas wie? Przede wszystkim pewnie to, że po wstąpieniu do Unii Europejskiej masowo emigrowaliśmy na wyspy, aby ukraść jego rodakom (albo co gorsza jemu samemu) robotę. W takim wypadku stereotypy tylko czekają, aby wlać w nie tyle co zauważone znaczenia z ekranizacji książki Lipińskiej. Co więcej będą się one pokrywały z tym, jak byliśmy postrzegani już wcześniej.

Pod koniec XX wieku pomysłodawca festiwalu europejskiego kina grozy Eurofest wpadł na nietuzinkowy pomysł. Trevor Barley pod pseudonimem Roman Nowicki zrealizował polski film. Serio! Produkcja nosi tytuł „Fantom Killer” i jest to ciekawy eksperyment formalny, bo reżyser ukradł dialogi znane z rodzimych i rosyjskich fabuł i podłożył je pod zupełnie niezwiązany z nimi obrazek. W angielskich napisach rodzi się jakiś sens, ale sama warstwa dźwiękowa go nie posiada. Dla zagranicznych widzów brak takiej spójności nie ma większego znaczenia, ale wnioski, jakie się nasuwają podczas seansu, już tak. Oglądamy bowiem historię pracownika sprzątającego stację PKP na polskiej (prawdopodobnie) prowincji, przez którą przewija się tabun pięknych kobiet w wyzywającym ubiorze. Są one jednak nieczułe na zaloty bohatera, przez co ten we własnych myślach zaczyna je mordować w brutalny sposób. Tym samym nasz kraj wydaje się publiczności niebezpieczny i zaściankowy.

Ale zaraz — powie ktoś — nikt o tym filmie nie słyszał, a do tego akcja mogła zostać osadzona w każdym innym kraju bloku wschodniego, a że padło na Polskę, to akurat pech. „Fantom Killer” został wydany od razu na nośniki kina domowego (w tym wypadku VHS), ale musiał zdobyć swoją publiczność, bo doczekał się aż trzech sequeli. A fabuła rozgrywająca się w naszym kraju wcale nie jest dziełem przypadku. Twórcy wybierają miejsca na swoje historie z myślą o tym, żeby były jak najbardziej realistyczne dla docelowych widzów. Kiedy w Stanach Zjednoczonych wybuchła moralna panika dotycząca snuffów (w uproszczeniu: filmów, w których rzekomo pokazuje się prawdziwe morderstwo), Allan Shackleton postanowił wypuścić „Rzeźnię” Michaela i Roberty Findlay z dogranym zakończeniem i pod nowym tytułem. Z tego względu w „Snuff” w ostatniej scenie oglądamy jak ekipa filmowa morduje aktorkę. To co jest ważne w tym wypadku, to napis na plakacie promującym produkcję:

Film, który mógł powstać tylko w Ameryce Południowej... gdzie życie jest TANIE!

snuff polskie filmy netflix 365 dni
Snuff

Zwrócenie uwagi, że akcja „Snuff” rozgrywa się w Ameryce Południowej uprawdopodabnia możliwość dokonania morderstwa przed kamerami. W końcu, gdyby miało to zdarzyć się w USA, każdy Amerykanin machnąłby ręką. Takie rzeczy nie mogą dziać się w Stanach Zjednoczonych. Ale w Ameryce Południowej... No cóż, to już inna sprawa. Zresztą przecież kiedy Janusz Głowacki próbował przenieść mitologię snuffów na rodzimy grunt w „Billboardzie”, ofiarami były kobiety zza naszej wschodniej granicy. Może się to wydawać śmieszne, ale dzięki temu łatwiej nam uwierzyć w opowiadaną historię, bo oglądając film bez problemu przyswajamy informacje zgadzające się z utrwalonymi stereotypami.

Przypadek „Billboardu” pokazuje też, że nie od dziś lubimy adaptować zagraniczne wzorce na polską modłę.

Udowadnia to chociażby całe najntisowe tzw. „kino bandyckie”. Sami możemy się śmiać z nowszych rodzimych odpowiedzi na hollywoodzkie blockbustery. Takie „Diablo. Wyścig o wszystko” miało być polskimi „Szybkimi i wściekłymi”. Może jakieś 15 lat wcześniej spoglądalibyśmy na nie przychylniejszym okiem, ale w 2019 roku wypadało je zbyć ironicznymi komentarzami. Wyglądało to, delikatnie mówiąc zabawnie, bo wyszedł z tego strasznie ubogi blockbuster. Być może jednak w Stanach Zjednoczonych znalazłby swoją niszę. Amerykanie lubią imitacje swoich produkcji (vide: włoskie westerny i kino policyjne z pierwszych dekad II połowy XX wieku). Dlatego nie powinno dziwić, że to właśnie w USA „W lesie dziś nie zaśnie nikt” zyskało szczególną uwagę użytkowników Netfliksa.

Ze względu na pandemię dystrybutor zdecydował się sprzedać prawa do filmu platformie. Netflix wprowadził go na międzynarodowy rynek. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” bardzo szybko trafiło do topki najpopularniejszych tytułów serwisu w Stanach Zjednoczonych. Jest to produkcja utrzymana w popularnej w latach 80. konwencji slashera, którą reżyser przetłumaczył na polskie realia i czasy współczesne (z tym ostatnim nie do końca wyszło, ale to temat na inny tekst). Najpierw ucieszyłem się z sukcesu produkcji, ale potem pojawił się ten sam, co w przypadku „365 dni” niepokój. W tym wypadku nie ma co rozwodzić się na temat reprezentacji genderowych, to w końcu taka a nie inna formuła gatunkowa. Obawy wzbudzają jednak wątki religijne. W pewnym stopniu tytuł ten utrwala bowiem popularne (nie tylko) za oceanem stereotypy o Polakach.

Nie bez powodu przecież „The Shrine” o fanatycznym kulcie religijnym rozgrywa się w Polsce. Bohaterowie wyruszają do naszego kraju, aby odnaleźć zaginionego turystę. Kanadyjskie lasy udają w produkcji Mazury. Można napotkać stereotypowych mieszkańców polskiej wsi. Czas zatrzymał się dla nich dawno temu i kiedy akurat nie uprawiają roli, oddają się modlitwie. W ten sposób nasz naród postrzegany jest przez pryzmat obsesyjnej wiary, a i nie brakuje sugestii wszechobecnej ksenofobii. Na takie postrzeganie naszego narodu w zagranicznych filmach można się natknąć nie jeden i nie dwa razy. Przykładów można mnożyć i wygląda na to, że szybko takiego wizerunku się nie wyzbędziemy. I wydawałoby się, że najlepszym podsumowaniem artykułu byłoby stare porzekadło, wedle którego jak nas widzą, tak nas piszą.

REKLAMA

Sprawa nie jest jednak taka prosta.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że już od dłuższego czasu polskie kino przeprosiło się z gatunkiem (nie tylko z komedią romantyczną). Rodzimy twórcy coraz częściej sięgają po różnorakie konwencje i próbują zrobić z nich coś swojego. I chociaż zdarzają się wpadki (i pewnie jeszcze długo zdarzać się będą) być może za jakiś czas nie będziemy musieli patrzeć na ich dokonania z przymrużeniem oka i nie będziemy mieli się czego wstydzić. W końcu „W Lesie dziś nie zaśnie nikt” tak jak utrwala niektóre stereotypy, tak samo pokazuje, że już z nimi walczymy. Religijność jest w filmie domeną starszego pokolenia. Młodzież ją odrzuca. Być może więc wraz z kolejną, zapowiedzianą już częścią, o ile odniesie porównywalny sukces, wszyscy, łącznie z malkontenckim autorem niniejszego tekstu, będziemy mogli cieszyć się z jej popularności niczym z trafienia „Córek dancingu” do ekskluzywnego The Criterion Collection.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA