Death Note nie ma szczęścia do adaptacji. Notatnik Śmierci od Netfliksa tego nie zmienia
Kultowe anime Death Note nigdy nie miało szczęścia do filmowych adaptacji. Ta od Netflixa tego nie zmienia. Gdy jednak odseparować nowy Notatnik Śmierci od pierwowzoru okazuje się, że… ten film jest się w stanie obronić.
OCENA
Opowieść o młodym chłopaku z dobrej rodziny, który pewnego dnia znajduje tajemniczy Notatnik Śmierci, dający mu moc zabicia i kontrolowania akcji każdego, kogo nazwisko wpisze na jego karty, zaskarbiła sobie rzesze fanów na całym świecie.
Zarówno wydana w 2003 roku manga jak i opublikowane w 2006 roku anime czarowała odbiorcę niezwykłą historią tworzenia nowego porządku świata, świetnie napisanymi postaciami i fantastyczną, złożoną intrygą.
Przyznaję, w pierwszym odruchu chciałem wylać tu potężną dawkę krytyki za to, że netfliksowy Death Note nie jest wierną adaptacją oryginalnej mangi czy anime. Bo trzeba to sobie otwarcie powiedzieć na samym wstępie – jeśli ktoś liczył na wierne przeniesienie historii pióra Oby Tsugumi na srebrny ekran, srodze się rozczaruje. O tym za chwilę.
Jeśli jednak na chwilę zapomnieć o mandze czy anime Arakiego Tetsuro, nowy Notatnik Śmierci jawi się w zupełnie innym świetle. Nie jest to w żadnym razie kino wybitne, ale z pewnością półtorej godziny solidnej rozrywki.
Notatnik Śmierci na Netfliksie – co się udało?
Reżyser Adam Wingard zdołał przenieść do filmowej wersji Death Note’a duszny klimat oryginału. Zarówno po stronie indywidualnych historii głównych bohaterów, jak i „szerszego obrazka”. Z ekranu wyziera niepokój i napięcie, już od pierwszej sceny. Gdy Kira przystępuje do tworzenia nowego świata, widz wyraźnie czuje, że dzieje się coś wielkiego. Pod względem kinematografii Notatnik Śmierci z pewnością niczym nie zaskakuje, ale zastosowane zabiegi i zręczne cięcia zgrabnie dopowiadają między wierszami to, czego nie udało się wcisnąć do głównego wątku fabularnego. Swoje robi też muzyka. Podkład muzyczny idealnie pasuje do scen, które oglądamy, a wplatane gdzieniegdzie popowe utwory nie drażnią, a raczej podkreślają wydźwięk konkretnych zdarzeń.
Obsada i gra aktorska to mocne strony nowego Notatnika Śmierci.
Już po obejrzeniu pierwszego zwiastuna byłem pewien, że Nat Wolff jako Light/Kira nas nie zawiedzie. Miałem jednak obawy co do Margaret Qualley. Grana przez nią Mia Sutton, dziewczyna wspomagająca Kirę w zaprowadzaniu nowego porządku, na zapowiedziach sprawiała wrażenie miałkiej i nijakiej.
Tymczasem w Notatniku Śmierci zdarzają się momenty, kiedy jest ona bardziej wyrazistą postacią od samego Lighta Turnera.
Przez większość czasu dziewczyna pozostaje w cieniu Kiry, by z biegiem wydarzeń stopniowo przejmować stery. W obydwu przypadkach wyraźnie widać też przemianę, jaka dokonuje się w dwójce nastolatków pod wpływem wykorzystania Notatnika. Szczególnie Nat Wolff świetnie oddał dylematy, z którymi mierzy się młody Turner, dostając w swoje ręce moc mogącą doprowadzić do obłędu.
Byłem też bardzo niepewny co do wyboru Lakeitha Stanfielda jako odtwórcy roli „L”, superdetektywa-sawanta mierzącego się z Kirą. Nijak nie pasował mi on do tego L, którego znamy z anime. Okazało się jednak, że czarnoskóry aktor podołał wyzwaniu. Owszem, pod koniec jest kilka momentów, gdy z L staje się… nazbyt emocjonalny, ale przez większość czasu Stanfield wspaniale odgrywa swoją postać, zachowując specyficzne zachowania L, takie jak maniera w głosie, dziwny sposób poruszania się czy zamiłowanie do słodyczy.
Na osobnych kilka słów zasługuje też Ryuk, grany przez Jasona Lilesa, któremu głosu użyczył Willem Dafoe. Co prawda Shinigami (bóg śmierci) jest w netfliksowej adaptacji kompletnie inną postacią niż ta, którą znamy z anime, ale zagrany jest po mistrzowsku. Zarówno od strony stricte fizycznej, jak i głosowej. Mam tylko mocno mieszane uczucia co do samej realizacji tej postaci na ekranie. Twórcy nowego Death Note postawili na kombinację prawdziwego kostiumu z CGI nakładanym na twarzy po pomocy motion capture. Nie do końca to zagrało. Zależnie od oświetlenia Ryuk jest albo mroczną, wzbudzającą grozę postacią, albo… przywodzi na myśl gumowego bazyliszka z polskiego „Wiedźmina”.
Amerykanizacja nie zaszkodziła Notatnikowi Śmierci.
Wiele osób obawiało się, że przeniesienie historii z Japonii na grunt Stanów Zjednoczonych musi się nie udać. Tymczasem naprawdę nieźle to wyszło. Death Note nie jest przy tym nachalnie amerykański, a wszystkie elementy kulturowe, które twórcy musieli zastąpić, by przenieść opowieść na nową geografię (jak choćby kastowa hierarchia amerykańskiego liceum), mają swój logiczny sens i pozwalają fabule się dobrze w nich osadzić.
Nowy Death Note – co nie wyszło?
Choć przy nowym Notatniku Śmierci dobrze się bawiłem, to trzeba sobie szczerze powiedzieć, że pod kilkoma względami ten film mocno zawodzi. Przede wszystkim: na ekranie dzieje się zbyt wiele, zbyt szybko.
To powinien być serial. Jednosezonowa, dziesięcioodcinkowa produkcja, która pozwoliłaby opowieści się rozwinąć i nabrać niezbędnego rozmachu. Niestety, kompresując tak złożoną historię do skróconego, filmowego formatu, trzeba było iść na wiele kompromisów.
Tym sposobem nowy Notatnik Śmierci jest historią opowiedzianą nieco po łebkach. Fabuła napisana jest co prawda bez większych dziur logicznych, ale akcja dzieje się tam zdecydowanie za szybko. Light zbyt łatwo akceptuje moc, którą daje mu Notatnik Śmierci. Mia Sutton w jednej chwili jest dla chłopaka kompletnie obca, a w drugiej ten zdradza jej swoją największą tajemnicę, którą ta niemal od ręki akceptuje.
I jeszcze to zakończenie… Nie chcę sypać spoilerami, więc powiem tylko tyle, że jako wielki fan oryginalnego anime miałem na ustach jedno wielkie WTF. Historia, jaką opowiada Notatnik Śmierci na Netfliksie, kończy się gwałtownie, nagle, zostawiając wiele niedopowiedzeń. To bardzo mocny finisz, przyznaję, ale też pozostawiający po sobie sporą dozę niedosytu.
Nowy Death Note nie umywa się do anime.
Jeśli traktować dzieło Netfliksa jako twór niezależny, to całkiem przyzwoita rozrywka. Warta poświęcenia jej 90 minut a nawet wykupienia abonamentu w serwisie streamingowym.
Nie sposób jednak mówić o Notatniku Śmierci, nie wspominając o kultowym pierwowzorze. I niestety, stawiając nową adaptację obok oryginału, widać, jak wiele tracą widzowie.
Przede wszystkim, na tle anime nowy Death Note jest po prostu płytki. Brakuje w nim tych wszystkich smaczków i niuansów, które czyniły oryginał tak wspaniałym. Szczególnie doskwiera do bólu skompresowana i okrojona ze wszelkiej inteligencji rozgrywka między Kirą a L. W anime oglądamy pojedynek intelektualnych tytanów. Starcie między nimi to prawdziwa maestria, pogłębiona dodatkowo faktem, że Light dołącza do grupy specjalnej mającej złapać Kirę, a z czasem… staje się przyjacielem L. W filmie tego zabrakło i chyba właśnie okrojenie tego wątku najbardziej zaboli fanów oryginału.
Szkoda też, że Mia Sutton nie jest Misą Amane. Dziewczyna kolaborująca z Kirą w anime jest kompletnie różna od tej, którą oglądamy w filmie. Oczywiście, ich historie nie są w żaden sposób tożsame, ale wątek Misy Amane jako towarzyszki „nowego boga” jest po prostu ciekawszy. Jak i sama Misa. To barwna, interesująca postać, głęboko oddana Kirze. Tymczasem Mia Sutton… po prostu jest. Pod koniec opowieści pokazuje pazur, ale przez większość czasu nie wzbudza w widzu większych emocji.
Death Note nie ma szczęścia do adaptacji.
Jeżeli ktoś oczekiwał, że nowy film w końcu okaże się adaptacją godną anime, będzie zawiedziony. Nowy Death Note jest co prawda najlepszym z dotychczasowych filmów stworzonych na kanwie anime czy mangi, ale nie może się równać ze swoimi pierwowzorami.
Za to tym, którzy podeszli do nowego Notatnika Śmierci bez większych oczekiwań lub po prostu nie mieli styczności z oryginalnym Death Note’em, film Netfliksa może się spodobać. Osobiście dobrze się bawiłem i wierzę, że widz szukający rozrywki podszytej ciekawą fabułą również znajdzie tu coś dla siebie.