Jeśli ktoś z Was czytał moją recenzję filmu "Katyń" (chyba jedyna recenzja polskiego filmu, jaką kiedykolwiek napisałem) zapewne zwrócił uwagę na mój stosunek do rodzimego kina. Nieprzypadkowo też recenzja najnowszego filmu pana Wajdy jest jedynym artykułem mojego autorstwa o polskim filmie. Dziś już - przy okazji tematu numeru - sytuacja ulega zmianie, ale nie oznacza to wcale, że zmieniłem swoje poglądy. Wręcz przeciwnie, postanowiłem potraktować sprawę nieco poważniej i napisać szerszy artykuł.
Na początek powtórzę Wam to, co napisałem już przy okazji wspomnianej wyżej recenzji "Katynia". Trzymam się z daleka od polskich filmów. Powody są nadzwyczaj proste - po pierwsze tutaj kinematografia praktycznie się nie rozwija. Wszystko stoi w miejscu, a jedyne, co jest w stanie bardziej zaintrygować widza, to jakaś super unikalna fabuła (trochę dalej dowiecie się też, że i to dla polskich filmowców jest zbyt skomplikowane). Mówimy tutaj oczywiście o widzu troszkę bardziej wymagającym. Nie o młodych landrynach albo podstarzałych paniach, którym do zaspokojenia swych potrzeb kulturowych wystarczy "Nigdy w życiu", "Tylko mnie kochaj" albo "Powiedz tak". Nie mówimy też o zwyczajnych szarakach i młodzieży, których zachwycają komedie pokroju "Czas surferów" albo "Jak to się robi z dziewczynami".
Po drugie - w Polsce nie ma kasy. W Polsce nawet czysto kulturowe wydarzenia są organizowane na zasadach: "Niech będzie artystycznie i ogólnie inteligentnie, ale żeby dało się wycisnąć z tego dużo zielonych". Tak to niestety wygląda. No, bo spójrzmy, jakie filmy znajdują się na liście najdroższych polskich produkcji. Na pierwszym miejscu "Quo Vadis" za ponad 70 milionów złotych (szmira). Dalej na miejscu czwartym "Przedwiośnie" za 20 milionów (dno dna pod dnem i metr mułu). "Katyń" za 16 milionów (sami wiecie). "Stara Baśń: Kiedy słońce było bogiem" za 10 milionów (żal jak diabli). To tylko niektóre z najdroższych polskich produkcji. Do czego ja tutaj piję? Spójrzmy przede wszystkim, co było ekranizowane za taką kasę oraz - co jest równie ważne - kto wyreżyserował powyższe "dzieła"? No tak - Hoffman, Wajda, Kawalerowicz. Znane i cenione w branży nazwiska, wielcy wirtuozi polskiej kinematografii. Niech będzie. Ale sęk tkwi w tym, że kręcą oni filmy, na które hurtem zagna się szkolną młodzież, a więc zarobek jest niemal pewny. Drugi sęk tkwi w tym, że... ci panowie NIE ŻYJĄ W XXI WIEKU. Nie nadążają nie tylko za najnowszymi trendami panującymi w kinematografii, ale nawet za standardami.
Z tym punktem wiąże się też kwestia zacofania technicznego. Nie ma kasy , to nie ma fajnych efektów specjalnych, nie ma sprzętu, itd. Między innymi dlatego smok w "Wiedźminie" wyglądał jak z kiepskiej gry komputerowej, a płonący Rzym w "Quo Vadis" jeszcze gorzej.
Tym samym dochodzimy do trzeciego punktu - młodzi, ambitni i utalentowani chcą robić filmy i ja jestem święcie przekonany, że mogą zrobić widowisko, po którym pogubimy szczęki, ale nikt nie chce im dać na to kasy! Dla nich nie ma, ale panowie Wajda, Hoffman i Kawalerowicz mają do dyspozycji sześcio- lub siedmiocyfrowy budżet. Spójrzmy na najdroższą Polską produkcję, czyli "Quo Vadis" Jerzego Kawalerowicza. 70 milionów złotych to przecież nie przelewki. Przy takim budżecie to wręcz niewiarygodne, że ten film wyglądał aż tak źle. Ja rozumiem, że w założeniach miało być to bardzo monumentalne widowisko, ale wyobraźcie sobie, co z takim budżetem mógłby zrobić ktoś dużo młodszy i ambitniejszy? Nie twierdzę, że mielibyśmy Matrixa po polsku, ale że mielibyśmy kawał solidnego kina. Pytanie tylko, jak to miałoby się zwrócić producentom, jeśli do kina nie pójdą wycieczki szkolne (przyjmując, że dystrybucja za granicą jest znikoma). W ostatnich latach do pierwszej dwudziestki najdroższych polskich produkcji wskoczyły również takie badziewia jak "Ja wam pokażę!", "S@motność w sieci" czy "Tylko mnie kochaj". Nie muszę chyba mówić dlaczego? Po prostu producenci pokapowali się, że takie filmy mają wzięcie i nie boją się zainwestować w nie dużych sum.
Czwartym problemem polskiego kina są sami ludzie z tym kinem powiązani. I nie piję tutaj już do starszych panów wymienianych wyżej, czyli Wajdy, Kawalerowicza i Hoffmana. Piję tutaj do wszystkich. Aktorzy to jakaś zamknięta kasta, do której przyłączyć się można grając w telenowelach i tasiemcowych serialach oglądanych wieczorami przez kury domowe, skąd mamy wysoką oglądalność i już możemy mówić o wspaniałym sukcesie. Aha, do tego trzeba być przystojnym i mieć błysk w oczach, inaczej będzie jeszcze trudniej. Wówczas bierze się takiego "aktora" i od razu daje role w czterech innych serialach i angażuje do filmu fabularnego. Bo faktem jest, że starszych aktorów już prawie nie widać. Teraz na ekranie hasają Małaszyński, Kot, Żmijewski, Szyc... Nie mówię, że oni wszyscy są kiepskimi aktorami, ale założę się, że oglądając, załóżmy, 10 ostatnich polskich filmów, to co niektóre twarze zobaczę więcej niż jeden raz. Mam po prostu wrażenie, że w Polsce coś takiego jak casting praktycznie nie istnieje. Nawet co bardziej szanowane nazwiska dają się wciągnąć na plan kompletnej szmiry, a potem w wywiadach gadają bzdury pokroju: "chciałem zagrać w filmie, gdzie opowiedziano ciekawą historię". Chodzi o kasę czy o bardzo ograniczony wybór? Nie wnikam, w każdym razie jest to dla mnie kwestia drażniąca. Gdy myślę o polskich aktorach to przez gardło mi nie przechodzi słowo "gwiazda". Dla mnie to tylko tacy tam lokalni pracownicy.
Pomińmy jednak aktorów - powiedzcie mi, dlaczego w polskich filmach brakuje chociażby dobrych zdjęć? Kamiński, Idziak oraz Bartkowiak (zanim został reżyserem był cenionym operatorem) mieli na tyle oleju w głowie, żeby stąd wiać. Ale czy w tym ciasnym, małym kraju nie został ani jeden porządny operator? Ilekroć oglądam polską produkcję mam wrażenie, że operatorzy pracowali wcześniej przy komuniach i weselach.
Nie wiem jak Was, ale mnie strasznie razi ręczna, trzęsąca się kamera. Było tylko kilka filmów, gdzie mi to nie przeszkadzało (m.in. zrecenzowany przeze mnie w tym numerze "Dług"). Owszem, to też kwestia kasy - porządny sprzęt kosztuje. Ale generalnie kamera nie jest urządzeniem do jednorazowego użytku - inwestycja w porządny sprzęt mogłaby znacznie podnieść poziom polskiego filmu. Były oczywiście filmy, gdzie użyto kamer na statywach, ale zdjęcia nigdy nie rzucały na glebę. Czy wśród polskich operatorów naprawdę brakuje ludzi z wyobraźnią i wizją? Oglądaliście kiedyś "Drogę do zatracenia" ze zdjęciami Conrada L. Halla? Film prawie w całości składa się ze statycznych ujęć, ruchy kamery praktycznie nie występują, a mimo wszystko efekt jest przepiękny!
Okey. Jak na razie skupiałem się tylko na tym, dlaczego jest źle. Po przeczytaniu powyższego możecie mieć wrażenie, że nigdy nie widziałem starszych polskich produkcji - otóż nie. Widziałem. W starciu z obrazami z Hollywood i tak się nie liczą, ale z czystym sumieniem stwierdzam, że nie są to kompletne szmiry i badziewia. Możecie też stwierdzić, że nie szanuję ważnych postaci polskiego kina. Szanuję, ale mogliby już przejść na emeryturę. W tym naszym smutnym kraju mamy do czynienia z nieprawdopodobnym dziadostwem.
Przepis na sukces z reguły jest bardzo prosty. Wystarczy nakręcić dramat... I to tyle, reszta się praktycznie nie liczy. Dramat musi być o tym, jak życie jest okrutne i jak źli są ludzie. Potem jednak wszystko się dobrze kończy - dobro wygrywa, etyka górą. Dla przykładu - zróbmy film o złym komorniku. Zabiera biednym, nie ma skrupułów, nawet akordeon małej dziewczynce z zabiedzonej rodziny zabierze. Potem w kluczowym momencie przyjdzie katharsis i będzie już dobry. Już nie będzie chciał zabierać akordeonów córkom dłużników. Potem wystarczy usiąść w fotelu i oczekiwać zaproszeń na festiwale filmowe. Kto oglądał, pewnie już wie, o jakim filmie mówię - oczywiście o "Komorniku" z Andrzejem Chyrą w roli głównej. Patrząc na sam tytuł przewidziałem fabułę ze 100% trafnością. Obraz niemający w sobie nic oryginalnego, przegadany i niedorobiony, wręcz żałosny, a mimo to zrobiono wokół niego wielki szum i wciśnięto masę nagród (głównie polskich, typu Złote Lwy czy Orły).
A właśnie - oryginalność. Ile polskich filmów było w stanie Was naprawdę zaskoczyć czymś niesamowitym? Chociażby fabułą, taką epicką, przaśną i jednocześnie oryginalną? W starszych produkcjach coś się znajdzie. Potem już lecą same kalki albo coś, co już po prostu gdzieś było. Podsumowując wszystko powyższe: brak kasy, brak wyrazistych aktorów, brak dobrych reżyserów, brak dobrych operatorów, a nawet brak jakichkolwiek nowatorskich pomysłów... To co my do cholery mamy? Że co? Że niby kto mógł to nawiał, żeby karierę zagranicą robić? W takim razie należy dojść do wniosku, że Polska to kraj umysłowego zacofania, bo tych ludzi była przecież garstka. W innych europejskich krajach jakoś powstają oryginalne pod względem treści produkcje i wcale nie mają oszałamiających budżetów.
Być może to tylko ja. Być może jestem rozpasany hollywoodzkimi komercyjnymi potworami robionymi pod publikę, typu "Szklana Pułapka 4.0" albo "Transformers". Nie ukrywam, że takie efekciarskie kino nakręcone za dziewięciocyfrową sumę strasznie mnie jara, a w związku z tym wszystko, co napisałem powyżej, nie ma praktycznie żadnego sensu. Z tym, że to nie jedyne filmy, jakie oglądam. Często sięgam też po te kultowe artystyczne produkcje, w których nie ma wielkich robotów, wybuchów i Bruce'a Willisa. I doceniam ich kunszt, jestem w stanie się nimi zachwycić i zakochać w nich.
"American Beauty" Sama Mendesa. Jeden z moich najukochańszych filmów, które znam tak dobrze, że mogę wskazać nawet różnice pomiędzy napisanym scenariuszem a ostatecznie wypuszczoną do kin wersją. Pomijając fakt, że jest to obraz o typowo amerykańskim trybie życia - przecież dałoby się go nakręcić w Polsce! Nie ma tam szalenie drogich efektów specjalnych. W tym filmie zachwyca opowiedziana z humorem i ironią historia. "Porachunki" Guya Ritchiego. W tym obrazie również nie widzę nic, co byłoby niemożliwe do zrealizowania dla polskich filmowców. "Wściekłe psy" Quentina Tarantino - parę strzałów, trochę sztucznej krwi, nic nadzwyczajnego. "Siedem" - mroczny thriller Davida Finchera, gdzie również nigdzie nie występują spektakularne efekty specjalne, tylko parę dobrze ucharakteryzowanych truposzy. "Memento" Christopera Nolana - film, którego generalnie nie lubię, ale opinie krytyków mówią co innego. "Rzeka tajemnic" Clinta Eastwooda. "Terminator" Jamesa Camerona… Ok, tutaj się zapędziłem. Ale spójrzcie - czy można nakręcić produkcję, która nie przyciąga do kin "łubudu" i "bum", atakującym co 10 minut z ekranu? Można, ale u nas nie ma praktycznie nikogo, kto wyróżniałby się charakterystycznym stylem jak Tim Burton czy wspomniany już wyżej Quentin Tarantino.
Mógłbym to ciągnąć jeszcze przez kilkanaście akapitów, tylko po co? Moim zdaniem pytanie nie brzmi "dlaczego u nas jest tak żałośnie?". Moim zdaniem pytanie brzmi "kiedy to się wreszcie zmieni?". Albo lepiej "czy zmieni się kiedykolwiek?". Ja straciłem nadzieję, ale kto wie?