W „Obrazie pożądania” reżyser nasącza fabułę „Herezji oranżu palonego” Charlesa Willeforda własną wrażliwością. Jego bohaterowie to już nie są bowiem ludzie, którzy dopiero zaczną tracić kontrolę nad swoim życiem.
OCENA
Bardziej niż na kartach książki ich genezy należałoby się doszukiwać w poetyce czarnego kryminału. Od początku są rozbitkami i pacynkami w rękach przeznaczenia. Przypominają pod tym względem Sonię i Guido z pełnometrażowego debiutu Giuseppe’a Capotondiego „Podwójna godzina”. Jedna zła decyzja doprowadziła zarówno Jamesa Figuerasa jak i Berenice Hollis do punktu, w jakim żadne z nich nie chciało się znaleźć. Utracili reputację, utykając w spirali kłamstw. Te stają się refrenem opowieści, wyznaczając jej rytm. Co chwilę na jaw wychodzą kolejne półprawdy i nieprawdy. Kłamstwem jest tu nawet sama sztuka, a jak twierdzi protagonista, zadaniem krytyka jest oddzielenie dobrego kłamstwa od złego.
Podobnie jak w „The Square”, gdzie sztuka współczesna nabierała ironicznych znaczeń dzięki działaniom PR-owym, interpretacje autorytetów stają się tu wyznacznikiem jakości danego dzieła.
Kiedy tajemniczy malarz Jerome Debney odmawia pokazania swoich obrazów przeprowadzającemu z nim wywiad Figuerasowi, ten krzyczy, że go ograbił, że sztuka nie należy do autorów, tylko do publiczności potrzebującej przewodnika po jej świecie. Kogoś, kto wytłumaczy, co można uznać za arcydzieło, a co nadaje się do kosza. Dlatego w filmie nie brakuje kolejnych opartych na dialogach scen, a główny bohater chętnie oddaje się dysputom na interesujące go tematy, traktując swoją partnerkę Berenice z mizoginistyczną wyższością.
Nie brakuje tu krytyki hegemonicznej męskości, ale jest ona mniej wyeksponowana niż w oryginale. Willeford wypełnił „Herezję oranżu palonego” dywagacjami na temat superego i kolejnymi dyskusjami, których charakter najlepiej oddaje termin mansplaining. Figueras peroruje całymi stronami i tłumaczy Berenice niuanse, jakie trzeba brać pod uwagę, chcąc ocenić dzieła współczesnych artystów. Gardzi jednocześnie jej ignorancją i wyśmiewa powierzchowny sposób myślenia. W „Obrazie pożądania” zostaje to stonowane. Główny bohater wciąż podchodzi do kochanki protekcjonalnie, ale Capotondi przenosi ciężar fabularny na inne tematy podejmowane w powieści.
Widać to już w pierwszej scenie.
Protagonista przekonuje amerykańskich turystów we Włoszech o wartości artystycznej pewnego malowidła, przytaczając historię jego autora. Zaraz potem przyznaje się do kłamstwa. Tym samym w centrum swoich zainteresowań Capotondi umieszcza siłę sugestii. Weźmy chociażby Debneya, który poszukuje idealnego odcienia błękitu, ale pomimo wszelkich starań nie może go znaleźć, a nam pozostaje się tylko domyślać, jak miałby on wyglądać. Tak samo tytułowa „Herezja oranżu palonego” jest terminem pozbawionym znaczenia. Zamiast oryginalnego obrazu o tej nazwie zobaczymy jedynie wyobrażenie o nim. Jego prawdziwe implikacje pozostają w sferze żartu artysty ze wszystkich interpretatorów uganiających się za zerojedynkowymi wartościami i odpowiednimi do ich oddania frazami.
Niedopowiedzenia i sugestie okazują się najpotężniejszą bronią w arsenale zabiegów reżysera. Tak fabularnych, jak i formalnych. Wszystko rozgrywa się tu na niskich tonach, z których Capotondi wyciąga maksymalny ładunek emocjonalny. Zamiast wyrazistości wybiera ambiwalencję. „Obraz pożądania” malowany jest więc paletą wyblakłych barw. W szerokich kadrach ujęto ciąg zamglonych impresji. Miękkie światło rozmywa przedstawiane wydarzenia, nadając im sennego, nieco surrealistycznego wymiaru. Twórca umiejętnie odrywa od realizmu głęboko przecież w nim zanurzoną fabułę. Doskonale rozumieją to aktorzy i bardziej niż prawdziwe osoby kreują archetypy.
Nie można co prawda nic zarzucić roztapiającemu się z każdą sceną coraz bardziej Claesowi Bangowi, nauczycielce zamieniającej się w uczennicę spotykanych mężczyzn Elizabeth Debicki, czy uroczemu, choć zbzikowanemu artyście Donaldowi Sutherlandowi, ale to wokalista The Rolling Stones w swoich krótkich występach kradnie całe show i największymi literami zapisuje się w pamięci. W sposobie interpretowania postaci Josepha Cassidy’ego przez Micka Jaggera jest coś z omnipotencjalnego charakteru gry Roberta De Niro wcielającego się w Lou Cyphre’a w „Harrym Angelu”. Muzyk nie przypomina tu jurnego młodzieńca noszącego w sercu kontestacyjne wartości z „Przedstawienia”. Jego powolne, jakby głęboko przemyślane ruchy wzbudzają szacunek. W mimice nie brakuje za to ekspresywnych środków wyrazu. Bez mrugnięcia okiem, ale z ironicznym uśmieszkiem jasno daje Figuerasowi do zrozumienia, że wie o jego największych sekretach. Tym samym postać ekscentrycznego kolekcjonera sztuki składającemu protagoniście ofertę nie do odrzucenia staje się z ducha goetheowską figurą szatana.
W filmie znajdziecie mnóstwo podobnych mniej lub bardziej oczywistych odniesień i symboli, jedynie czekających, aż nadacie im znaczenia.
To one pozwalają opowieści rozlać się poza ramy kina gatunkowego, w którą wciska ją neonoirowa w swej istocie intryga. Nie brakuje tu sensacyjnych atrakcji, ale trzeba na nie poczekać. O ile Capotondi przez pierwsze dwa akty zagęszcza atmosferę powolną narracją, w ostatnich sekwencjach dociska pedał gazu. Mimo to nie spodziewajcie się, że reżyser pozwoli waszym szarym komórkom odpocząć. Zamiast tego przyprawi was o mętlik w głowie otwartym zakończeniem. Przyglądanie się „Obrazowi pożądania” wymaga więc intensywnej pracy przez cały czas jego trwania. A jakby tego było mało w świecie przedstawionym warto pozostać myślami jeszcze dłuższą chwilę po seansie, aby dopasować do siebie wszystkie elementy tej układanki. Co jednak najważniejsze, nie będziecie potrzebować pomocy krytyka, aby złożyć je w spójną całość. A to, uwierzcie mi, cecha dobrych kłamstw… Tfu, dobrej sztuki.