Orange Is the New Black udowadnia w 6. sezonie, że Netflix nie zapomniał, jak się robi seriale
W ostatnich miesiącach miewałem wrażenie, że Netflix rozmienia się na drobne. Firma wydaje miliardy dolarów na nowe seriale, ale rzadko który faktycznie zapada w pamięć. Na szczęście Orange Is the New Black w 6. sezonie udowadnia, że w ilości można nadal znaleźć jakość. Emocje podczas seansu sięgały zenitu.
OCENA
Uwaga, tekst zawiera spoilery serialu Orange Is the New Black.
Orange Is the New Black jest jednym z najstarszych seriali w ofercie Netfliksa. Jeszcze w tym miesiącu do biblioteki trafi już 6. sezon tej fenomenalnej produkcji. Ze sporą obawą zabierałem się do seansu, ale na szczęście Piper i spółka udowodniły, że Netflix ma nam do opowiedzenia jeszcze mnóstwo wciągających historii. I nie boi się eksperymentów.
Litchfield zmieniło się w Bitchfield tylko na chwilę.
Poprzednia seria odeszła nieco od utartej formuły i przedstawiała wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni zaledwie kilku dni, a nie tygodni czy miesięcy. W więzieniu przejętym niedawno przez prywatną korporację wybuchł bunt, a kobiety walczyły o swoje prawa. Z marnym skutkiem.
Teraz muszą wypić piwo, które sobie nawarzyły. Orange Is the New Black pokazuje w 6. sezonie bolesne reperkusje, jakie spadły na buntownicze więźniarki. Bitchfield zostało zamknięte, a kobiety rozlokowano w różnych lokalizacjach. Część z nich trafiła do oddziału o zaostrzonym rygorze, czyli do tzw. Maksa.
Kolejny powiew świeżości w zatęchłej celi.
Najnowsza seria nie rozgrywa się jak poprzednia w ciągu kilku dni, a pomiędzy kolejnymi scenami i odcinkami znów mijają dni i tygodnie. Totalnie zmieniło się jednak otoczenie, w którym przetrzymywane są główne bohaterki, co jest miłym powiewem świeżości. Stawki poszły w górę i to w każdym aspekcie.
Kobiety, przyzwyczajone już do życia w zamknięciu i walki o okruchy, spotykają się nagle ze znacznie bardziej doświadczonymi rywalkami. Pozycja uzyskana w Litchfield Camp nic tutaj nie znaczy. Ciasteczka trafiają na sam dół drabiny społecznej, z którego łatwo się nie wydostaną.
Orange Is the New Black po raz kolejny zmienia status quo.
Max, w którym w tym roku spędzamy większość czasu, dzieli się na kilka bloków. Każdy z nich rządzi się swoimi prawami, a my, razem z bohaterkami, trafiamy w sam środek otwartego konfliktu. To dobry sposób na wprowadzenie zmian w dynamice pomiędzy postaciami. Stare znajomości tracą rację bytu, budowane są nowe sojusze.
Bez pleców w nowej rzeczywistości nie sposób się odnaleźć, skoro zagrożenie czyha na każdym kroku. Silniejsze i lepiej ustawione przez poprzednie lata jednostki mają od razu na oku nowy narybek. Chcą wykorzystać nowo przybyłe kobiety do swoich celów, nie licząc się z ich zdaniem. Ani dobrem.
Nie zabrakło zupełnie nowych, świetnie zagranych postaci.
Serial w sprawny sposób wyjaśnia nowe zasady, a widz po chwili dezorientacji szybko zaczyna łapać, o co tutaj chodzi i kto jest kim. Orange Is the New Black osiągnęło też spory sukces, bo scenarzyści potrafili wprowadzić po sześciu latach od premiery zupełnie nowe bohaterki, których los zaczął mnie obchodzić.
Fabuła pozwoliła też sparować kilka znanych już postaci, które w poprzednich latach nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego. Daje to materiał na mnóstwo tragicznych i komicznych scen - czasem takich i takich jednocześnie. Zamiast znużenia i recyclingu motywów, dostajemy żywe i bardzo silne emocje.
Wróciły też retrospekcje.
Podobnie jak w poprzednich sezonach, w 6. serii Orange Is the New Black często cofamy się w czasie. Serial zagłębia się w przeszłość zarówno kilku nowych istotnych bohaterek, jak i tych - wydawałoby się - dobrze znanych. Niezmiennie to jeden z najlepszych elementów narracji w serialu.
Sporo czasu spędzamy też z byłymi więźniarkami, które przebywają już na wolności, i z administracją. Do tego oprócz strażników dotkniętych traumą po buncie, w serialu pojawia się kilkoro pracujących od lat w Litchfield Max. Nierzadko ich wątki są niemniej interesujące niż te dotyczące uwięzionych kobiet.
Rozwój fabuły w Orange Is the New Black niestety czasem trudno przez to śledzić.
Mam wrażenie, że interesujących postaci już wcześniej było zbyt wiele, a chociaż kilka z kobiet nie wróciło w 6. serii, pojawiły się kolejne. W efekcie często na kontynuację jednego wątku trzeba czekać kilka odcinków, bo serial zabiera nas w zupełnie inne miejsce. Do tego wiele historii się nie przeplata.
Nie umiałbym jednak powiedzieć, które wątki lub postaci poświęciłbym na rzecz tego, by więcej czasu spędzić z innymi. Pod tym względem serial jest niezwykle równy i żadna z kobiet nie wyskakuje na pierwszy plan. Tyczy się to nawet tej postaci, od której zaczęła się przygoda widzów z Orange Is the New Black.
Z zaskoczeniem odkryłem, że Piper mnie już nie wkurza.
Serial rozpoczął się w momencie zgłoszenia się Chapman do Litchfield, gdzie miała dobrowolnie odbyć karę pozbawienia wolności. Na przestrzeni lat serial zaczął traktować protagonistkę jako jedną z wielu równorzędnych bohaterek, co można brać za metaforę utraty tożsamości wraz z wolnością.
Wcześniej jednak sceny z jej udziałem zaczynały działać mi wręcz na nerwy. Nie mogłem się doczekać, aż zniknie z ekranu. Na szczęście usunięcie jej nieco w cień w poprzednim sezonie pozwoliło za nią zatęsknić, a w najnowszej serii oglądamy ją na tyle rzadko, by wcześniejsze animozje się nie odrodziły.
Orange Is the New Black nieustannie zachwyca też ciamajdowatością swoich bohaterów.
Postaci z seriali często mówią z nienagannym akcentem, a każdy ich ruch wygląda na dzieło choreografa. Buduje to barierę pomiędzy widzem a światem przedstawionym, który wydaje się obcy, nierealny. Orange Is the New Black szalenie dba o to, by więźniarki i strażnicy byli ludzcy. Czasem aż do przesady.
Bohaterowie nabierając sos nachosem, potrafią ubrudzić sobie portki, a przeglądając internet, klikają w banery reklamujące strony porno. Jak kobiety szarpią się za włosy, to w chaotyczny, niekontrolowany i nieporadny sposób. Podejmują głupie decyzje pod wpływem chwili, ale są w tym niezmiernie wiarygodne.
Nie zabrakło też przytyków w stronę aktualnej władzy w Stanach Zjednoczonych.
Orange Is the New Black bazuje na książce z 2010 roku, ale akcja osadzona jest we współczesności. Władze więzienia po PR-owym koszmarze muszą mierzyć się teraz nie tylko we wścibską prasą, ale również - a może przede wszystkim - z opinią publiczną, która korzysta z Twittera i YouTube’a.
Ze względu na medialność sytuacji, a także śmierć kilku osób w poprzednim sezonie, pojawiają się naciski, by jak najszybciej sprawę doprowadzić do końca - ale niekoniecznie, by w pełni ją wyjaśnić. Nie trudno sobie wyobrazić, że przez dziury w systemie część osób się wyślizgnie na wolność, a część spadnie w otchłań.
Komedia nieustannie miesza się z dramatem.
Serial nadal balansuje na granicy autoparodii dla rozładowania napięcia. Scen humorystycznych jest co niemiara, a podczas seansu rżałem ze śmiechu niejednokrotnie. Orange Is the New Black pod płaszczykiem czarnego humoru jest jednak przede wszystkim gorzkim dramatem.
Chwile szczęścia w tym okropnym miejscu to zawsze tylko cisza przed burzą. Serial usypia czujność, by zaserwować zaraz kolejną emocjonalną bombę. I chociaż znam ten mechanizm od lat, to on nadal działa. Finał oglądałem jak na szpilkach, a teraz odliczam dni do premiery 7. serii, niczym więźniarki do końca odsiadki.
Premiera 6. sezonu Orange Is the New Black 27 lipca w serwisie Netflix.